Przyszło nam tu żyć. Jelena Kostiuczenko

Przyszło nam tu żyć - Jelena Kostiuczenko


Скачать книгу
tropiki idzie Katia. Tropikamid jest na receptę, ale wszyscy krokodylicy znają trzy apteki w dzielnicy, gdzie można kupić bez. Dlatego zaplanowane na lato wprowadzenie recept na preparaty kodeinowe nikogo nie niepokoi.

      – Jak sprzedawali, tak będą dalej sprzedawać. – Jana wzrusza ramionami. – Zresztą nie wszyscy dożyją do lata.

      Planowanie czegoś na dłużej niż tydzień nie ma sensu. Przyszłości też nie ma.

      – Zaraz sweterek poplamisz – mówi Katia. – Szkoda go, taki ładny.

      Lida metodycznie odrywa strup na lewym ramieniu, cieknie jej krew. Poparzyła się tam. Kaloryfer w kuchni jest bardzo gorący, w nieprzytomnym stanie wszyscy „bez przerwy przylepiają się do niego”. Każdy ma kilka blizn po grzejniku. Trzeba by położyć na niego mokrą szmatkę, ale jakoś nie mają do tego głowy.

      – Czym się kłujesz, Katia? – podpytuje Lida.

      – Zlewkami. Ze ścianek buteleczki zebrałam.

      Katii zanikają żyły. Ręce ma już pokłute do łokci. Co jakiś czas zdejmuje igłę ze strzykawki i grzebie w środku zapałką – usuwa skrzepniętą krew. Klnie, robi się czerwona.

      – A czemu w nogę nie dajesz? – pyta Jana.

      – W nogi? Co ty, nigdy w życiu!

      – Tam na dużym palcu żyła ci sterczy. Tam wbij igłę.

      – Ale gdzie?

      – Tropikiem się kłujesz?

      – Tak.

      – Zlewki zebrałaś?

      – Boję się dotykać tych żył, one pękają.

      – Jeśli ostrożnie, to się da. To tylko tak źle wygląda.

      Katia zaczyna cicho płakać. Strzykawka trzęsie jej się w rękach.

      – Pasz, zrób jej zastrzyk – prosi Lida. Ale Pasza najpierw zażywa sam, potem z półzamkniętymi oczami zaczyna szukać żyły na ręce Katii.

      – Tej właśnie nie widać, a w tamtą nie mogę trafić – tłumaczy Katia. – Pasza, kurwa, ona puchnie!

      – Zaciągnij opaskę, żeby guz się nie zrobił – mówi Pasza i zasypia.

      Katia owija rękę i krzywi się.

      – Właśnie tak mi też chłopak wbił, dwa dni z ręką chodziłam, gorączka czterdzieści jeden. Poszłam do szpitala i w holu straciłam przytomność. Ani ciała, nic nie czułam. Ręka spuchła, rozcinali. Uratowali mi ją.

      Jana ciągle nie może trafić, wykończona zwala się na grzejnik. Za oknem szybko robi się ciemno, sypie śnieg.

      – Pasza mówi, że w domu da radę odwyknąć. Siedzimy czasami, marzymy, piękne słowa do siebie mówimy. W listopadzie na przykład dostał zapalenia płuc, o mało nie wykitował. Już miał zwidy. Lekarzy na klatce schodowej na kolanach błagałam: „Zabierzcie go do szpitala”. Nie zabrali. O Taniuszce z nim rozmawialiśmy, o wszystkim.

      Jana na początku zimy poszła do szpitala na detoks. Za darmo detoks mogą dostać tylko zarejestrowani narkomani, za anonimowość trzeba zapłacić siedemnaście tysięcy. Na detoks nie jest łatwo się dostać – trzeba zrobić badania i czekać dwa tygodnie, bo jest kolejka. Żeby krokodylik mógł znieść odtrucie, dają mu barbiturany:

      – Śpisz przez tydzień. Budzisz się – i już jesteś niby nieuzależniony.

      Ale uzależnienie psychiczne pozostaje. Jana wzięła narkotyk natychmiast po wyjściu z kliniki.

      Leczenie uzależnienia psychicznego można rozpocząć w obwodowym ośrodku pomocy. Dostanie się tam tuż po detoksie nie jest jednak możliwe – trzeba zrobić nowe badania, znów czekać w kolejce. Dlatego po detoksie dezomorfinista wraca do meliny. Bez pomocy troskliwej rodziny odwyk jest praktycznie niemożliwy. A takiej dezomorfiniści już dawno nie mają. Wielu nie miało jej nigdy.

      Przy czym na wszystkie te manewry w przypadku krokodylików mają najwyżej rok–półtora.

      – Przyjaciół już nie ma, wszyscy zmarli – mówi Jana. – Ze dwadzieścia osób będzie. My wstrzykujemy wodę, czyli porządnie rozcieńczamy, dlatego jeszcze żyjemy. Trzy lata żyjemy, wyobrażasz to sobie?

      Przerwa. Palą.

      – A Bitwa ekstrasensów[10] – wtrąca się Lida, sięgając po cedzak. – Coś w tym musi być, skoro pokazują, co nie? O, ta w czarnych włosach taka, chuda, która ze wszystkimi wygrywa. Też jest uzależniona, widzę to.

      Lida smaży kiełbasę. Katia bierze się do sprzątania: zamiata szmatką podłogę, strąca ze stołu popiół, przynosi wodę z łazienki. Warczą na nią, wyganiają.

      – No co, lubię to: czystość, dyscyplina – mówi władczo.

      Jana rozmawia przez telefon:

      – Andriucha Olgi zmarł. Słyszałaś już? Czyli wiesz. Tak, tak, za dużo pił. Aha. Tak to już jest. Robimy kolację. A ty czemu sama siedzisz?

      Zamyślony Pasza przygląda się tatuażowi na przedramieniu: karty do gry, wódka i nóż.

      – Laserem można by wywabić. Ale taniej będzie dorobić na to celtycki wzór. No Celtowie w końcu Niemcy.

      Jana pokazuje swój. Na brzuchu ma wytatuowaną zakrzywioną linię, „znak pomyślności”.

      – Wtedy jeszcze brałam heroinę i chciałam z córką pojechać nad morze – mówi. – Nigdy nie widziałam morza.

      Składniki się skończyły, pieniądze też, więc Katia i Lida idą kraść. Do supermarketu wystarczy przejść przez ulicę, to bardzo wygodne. Biorą pięć kawałków sera – wybierają te droższe, ale uważają, by łączna kwota nie przekroczyła tysiąca rubli, by się obyło bez odpowiedzialności karnej. Od razu sprzedają w małym sklepiku naprzeciwko domu, gdzie Katia rano kupowała papierosy na kreskę. Ekspedientka bierze ser za pół ceny bez zbędnych pytań.

      W markecie Katia wzięła jeszcze zielone buciki dla bratanicy.

      – Jak to się zaczęło? A nijak. Nasza sąsiadka handlowała makiem, działka za dziesięć rubli – opowiada Jana. – Poprosiła, bym pojechała z jej córką na dostawę, przypilnować, żeby tamta nic sobie nie wzięła, nie gotowała. Miałam piętnaście lat i nawet nie piłam. Nie chciałam się kłuć, bałam się… No, ale Natasza przed ostatnim punktem poszła z chłopakami na chatę. I wzięli część towaru. No to ja też chciałam. Chłopaki: „Nie, nie, no co ty”. A Natasza mówi: „Niech lepiej raz spróbuje”. Dała mi pięć mililitrów. Od nóg wszystko poszło w górę. Poczułam się spokojna. Na drugi raz dodali difenhydraminy. Nataszka powiedziała: „Masz przejebane, jeśli się dowiem, że jeszcze gdzieś się kłujesz”. Ale znalazłam takie miejsce. W sąsiedniej klatce, u Sierioży, lat trzydzieści. Chodziłam po mieszkaniach i pożyczałam cukier, jak zebrałam pięć kilo, szłam na bazar handlować. On ode mnie pięć rubli brał, jedną porcję robił dla mnie, cztery zostawiał dla siebie. Złapali mnie i postraszyli odwykiem. Potem znowu złapali, i tym razem już zamknęli. Jak się nam urodziła córka, Pasza przychodził do domu pijany, były awantury. Z Lidą wiedziałyśmy o sobie nawzajem. Pewnego razu Pasza wrócił z pracy i Lida mu opowiedziała, że biorę. A potem Pasza też zaczął.

      – Miałam do niej żal, że na Paszę krzyczy, że pije, a sama po kryjomu daje w żyłę – mówi Lida.

      Patrzą na siebie z sympatią. Jak gdyby wspominały coś dobrego.

      – Tym razem ja przypilnuję reakcji – mówi twardo Lida. – Sama.

      – Nie, ja to zrobię – mówi Pasza. – Wynocha z kuchni.

      – Idź do diabła.

      – Spierdalaj,


Скачать книгу