Przyszło nam tu żyć. Jelena Kostiuczenko

Przyszło nam tu żyć - Jelena Kostiuczenko


Скачать книгу
w mieszkaniu Paszy i Jany prawie nie ma ludzi. W melinie zwykle gnieździ się z dziesięć osób. Mają swój grafik: ktoś przygotowuje składniki, ktoś gotuje, ktoś się szprycuje. Ale spaloną melinę starają się omijać.

      Komitet do spraw Przeciwdziałania Narkotykom nie zajmuje się dezomorfiną. Jest za mało znacząca. Krokodyl to działka NON-a (to skrót od „nielegalny obrót narkotyków”), miejskiego Wydziału Spraw Wewnętrznych. To właśnie przez nonowców w melinie został przeprowadzony zakup kontrolowany, jeśli w tym wypadku można to tak nazwać.

      – Wchodzi młody chłopak, Rusłan, tak się przedstawia, pokazuje dokumenty – opowiada spokojnie Lida. – Bierze mnie na bok i tłumaczy: „Albo dobrowolnie podpisujesz protokół z kontrolowanego, albo za pół godziny przyjdę z posiłkami”. Zawieźli mnie potem na najbliższy komisariat, odnotowali, że niby sprzedałam działkę ich współpracownikowi Andriejowi. Wpisali tam wszystko, co tylko na świecie: i znaczone pieniądze, i dokumenty, i świadków. Wczoraj przyjechali zwrócić mi paszport, skonfiskowany, żeby zrobić kserokopię. Będę miała sprawę. Tak wygląda ta „dobrowolność”.

      – Z sześć lat ci dadzą – prognozuje Pasza. – No, ale przynajmniej cię nie bili.

      – I jeszcze mówi: „Przysługę pani robię, ratuję panią”. Albo: „Pani albo odwyknie podczas odsiadki, albo zdechnie”. No dobra, może i tak, ale po co zamykać? – płacze Lida.

      Gotują nową porcję, a Katia uspokaja Lidę. Lida jako jedyna z nich jeszcze nie siedziała, za to Katia dostała już trzy wyroki, więc ma co opowiadać. Jeden w zawiasach w wieku dwudziestu czterech lat – za rabunek, potem za kradzież – trzy miesiące w półotwartej kolonii karnej, później znowu za kradzież – dwa lata więzienia. Teraz jest na warunkowym.

      Sądząc z opowieści Katii, i w zakładzie karnym, i w ośrodku wychowawczym, gdzie dorastała, działo się mniej więcej to samo.

      – Kiedy trafiasz tam po raz pierwszy, to jest inny świat, szkoła przetrwania. Ale jak sobie pościelesz, tak się wyśpisz – rozsądnie tłumaczy Katia. – To takie samo życie jak w realnym świecie, tylko za kratami. Nosisz specjalny strój, są zasady, dyscyplina, cały dzień pracujesz w szwalni, wieczorem się myjesz. Czystość i dyscyplina są w życiu najważniejsze.

      – Katia, a ty do domu się nie wybierasz, co? – pyta Pasza.

      – Jutro pójdę, po pracy w magazynie.

      Katia żyje w dwupokojowym mieszkaniu razem z mamą, ojczymem, dwiema siostrami, dziadkiem i dwumiesięczną bratanicą.

      – Już jak miałam czternaście lat, to raz mieszkałam w domu, a raz nie. Kłóciłam się z rodzicami. Potem jedną taką kobietę poznałam, ona ostro brała heroinę. Miała troje dzieci, najmłodsze miało pół roku. Opiekowałam się nim. Gdy trzeba było dziecko odwieźć do szpitala, ja to robiłam, bo jego matką trzęsło z głodu. Potem też postanowiłam spróbować. Poprosiłam ją i zrobiła mi dwie dziesiąte mililitra. Pierwszy raz strasznie się bałam, ale potem mi się spodobało. Pracujesz szybko, biegasz tam i z powrotem, jest spoko. Ja przecież tylko tak, od czasu do czasu, a nie jak oni, całymi dniami.

      – Kiedy pierwszy raz przyłożyliśmy jej igłę do żyły, aż przytomność straciła – śmieje się Jana.

      – Chciałam się uczyć na tynkarza-malarza. Ale wzięli mnie po znajomości do fabryki lamp, a teraz jestem ładowaczem. Wiesz dlaczego? Matka z ojczymem piją, więc zdarzają się draki. Dzięki pracy zachowuję dobrą kondycję. I dzięki Bogu jestem najsilniejsza, mogę się postawić, bronię sióstr, i młodszej, i starszej. Ojczym jest alkoholikiem, jak wypije, to traci kontrolę. Zaczyna wyzywać i dostaje ode mnie w papę. Nie zdzierżę, jak mnie ktoś obraża.

      Pasza choć ma niewiele ponad trzydziestkę, jest całkowicie siwy. Przystojny, ciemne uważne oczy. Ciągle rozważa propozycję Wadżyka. Przymierza się do pracy.

      Był brygadzistą na budowach.

      – Czterdzieści osób miałem pod sobą, a dopiero co wyszedłem z pierdla i byłem najmłodszy. Były opóźnienia w wypłatach, rzucili na obiekt dziesięć tysięcy i radź sobie, człowieku, jak możesz. No to dajesz chłopakom po tysiaku, sobie, oczywiście, więcej bierzesz. Na samo doładowanie komórki po trzysta rubli trzy razy w tygodniu traciłem. Robotnicy, wiadomo, piją, ja też na kacu, ale przychodziło się i przekonywało, żeby wzięli się do pracy. Zdolności przywódcze mam, a przynajmniej miałem. W więzieniu siedziałem jeszcze z trzema, ale to ja byłem człowiekiem. Krzyknę przez okno: „Więzienie, więzienie, daj mi ksywę, naszą złodziejską, więzienną!”. No i drą się w odpowiedzi: łysy albo cegła. I zawsze zgadywali. Chłopaki proszą: „Śpiewaj”. No to śpiewam, ale akurat świeca obok przechodził. Celę naraz otwierają, strażnicy się zlatują, no i wpierdol nam spuścili. A chłopaki potem: „Przez ciebie”. Ale przecież sami prosili. Bili nas takimi pałkami, żeby nie było siniaków. Jak prowadzili do oficera operacyjnego, to zawsze walili młotkiem po dupie. A strażnicy byli z Kaukazu, Anif i Woron. Jeden trzymał, drugi walił. Woron tak miał, że najpierw krzykiem zastraszył, a potem lał.

      Pasza jest przekonany, że jeszcze z tego wszystkiego wyjdzie.

      – Rusłan, ten nonowiec, podchodzi do mnie wtedy, jak do nas wpadli, i pyta: „Pójdziesz siedzieć za siostrzyczkę?”.

      – I co odpowiedziałeś?

      – Że nie.

      Przychodzi Damir, przynosi lemoniadę. Mocno kuleje. To z obżarstwa – wrzucił dziesięć mililitrów do żyły na nodze i teraz ta noga mu gnije. Potrzebuje zastrzyków, tym razem prawdziwego środka przeciwbólowego. Chwali się, że lemoniada jest „naturalna, żadnej chemii”.

      Teraz Damir szprycuje się w „metro” [szerokie żyły pod pachami]. Po wewnętrznej stronie rąk ma już czerwone spuchnięte zacieki.

      Krokodyl szybko niszczy organizm. Żyły dostają zapalenia, siniaki gniją, spod skóry wycieka ropa. Kolor twarzy zmienia się na szarozielonkawy, kruszą się zęby, nie można normalnie chodzić. Na pierwszy ogień idą płuca, dwustronne zapalenie ma co drugi krokodylik. Krokodylicy nie umierają od przedawkowania, lecz na „ogólne zachorowanie”, kiedy organy wewnętrzne jeden po drugim przestają funkcjonować.

      Damir ma gdzie gotować, ale przechodził obok, no i nie doniósł do domu. Ma nadzieję, że niedługo rzuci, i przedstawia swój plan ratunkowy:

      – Za miesiąc mama sprzeda moje mieszkanie. Zabierze mnie do siebie. Czyli nie będę miał gdzie gotować, a to znaczy, że się odzwyczaję. A za pieniądze z mieszkania kupimy mi samochód: chevroleta cruze albo peugeota 508, jeszcze się nie zdecydowałem.

      Właśnie z powodu auta Damir nie zapisał się do ośrodka odwykowego – „bo zabiorą prawko”.

      – A samochód to mój drugi narkotyk, bez niego nie mam po co zdrowieć.

      Szprycują się. Na dwadzieścia minut mieszkanie pogrąża się w ciszy.

      Idziemy do apteki, bo skończyły się leki.

      – Kłócimy się każdego ranka – mówi Jana. – Żadnej miłości już nie ma, przyzwyczajenie po prostu. Żremy się tak bez powodu. Ja go wkurzam, on mnie wkurza. Ile już razy biłyśmy się z Lidą. Targam ją za włosy. Nie potrafi zrozumieć, że mnie jest ciężko wbić. Jeszcze pierwszej działki nie wstrzyknę, a ona już po i mówi: „Najpierw ugotuj dla nas następną porcję, a potem się kłuj”. Więc szarpię ją za włosy.

      W pierwszej aptece od obojętnej farmaceutki kupujemy dwadzieścia tabletek.

      – Tu jest taniej – wyjaśnia Jana. – Tylko sto dwadzieścia osiem rubli, a w innej byłoby sto sześćdziesiąt.

      Druga apteka leży po przeciwnej stronie ulicy. Farmaceutka, szczupła, o krótkich włosach, około czterdziestki, uśmiecha się uprzejmie na powitanie.

      – Dawno


Скачать книгу