Głód. Graham Masterton
statua: Uśmiechnięta rodzina wyrastająca z wielkiego kłosa pszenicy.
Wewnątrz było zimno, wszystkie powierzchnie błyszczały, a echo odbijało kroki. Recepcjonistka o zbyt jaskrawo wyszminkowanych ustach skierowała Eda na dziewiąte piętro. W windzie stanął obok mężczyzny w białym fartuchu laboratoryjnym, który trzymał w ręce pudełko z napisem „zainfekowane gryzonie” i podśpiewywał sobie pod nosem Peace In The Valley.
Na dziewiątym piętrze szedł tak długo korytarzem, dopóki nie dotarł do niedomkniętych drzwi, oznaczonych:
dr Nils Benson
Przewodniczący Kontroli
Zasiewów
Zapukał.
Doktor Benson stał przy oknie, patrząc pod słońce na trzydziestopięciomilimetrowy slajd.
– Wejść! – zawołał bardzo głośno. Dopiero po chwili obrócił się na piętach, aby sprawdzić, kto do niego przyszedł.
– Ach – powiedział. – Pan Hardesty, prawda? Pan Hardesty z South Burlington?
– Był pan u mnie na Boże Narodzenie, kiedy miałem kłopoty z ziarnem siewnym – odparł Ed. – Tak, to ja. Miło mi znów pana widzieć.
Doktor Benson potrząsnął jego ręką. Był wysokim mężczyzną liczącym około sześćdziesięciu lat, lekko przygarbionym. To skrzywienie było zapewne efektem słabego wzroku i ciągłego wyciągania szyi, byle przybliżyć oczy do obiektu zainteresowania. Miał wielkie okrągłe okulary i przerzedzone, bardzo już posiwiałe włosy. Gdy jednak na krótką chwilę ściągnął szkła z oczu, okazało się, że wygląda bardzo młodo, prawie chłopięco. Tajemnicą poliszynela w Wichita było, że doktor Benson został porzucony przez swoją piękną, aczkolwiek porywczą żonę na rzecz kierowcy ciężarówki, i że od wielu lat jest alkoholikiem. Ludzie najmniej mu przychylni mówili o nim po prostu „pijaczek Benson”.
– Niech pan usiądzie – powiedział doktor Benson. Rozejrzał się po pomieszczeniu i zdecydowanym ruchem zrzucił z krzesła gruby plik „Scientific Americans”, strącając czasopisma po prostu na podłogę, i tak zaśmieconą już dokumentami, gazetami, książkami i opakowaniami po porcjach smażonego kurczaka. Na ścianach wisiały plakaty porównujące właściwości różnych sztucznych nawozów.
– Czy będzie panu przeszkadzało, jeśli zapalę? – zapytał Ed, wyciągając jedno ze swoich małych cygar.
– Ależ skądże. Uważam, że każdy może truć się, kiedy tylko ma na to ochotę. Mam już dla pana wstępne rezultaty. Przeprowadziliśmy kilka testów chemicznych oraz z promieniami ultrafioletowymi na próbkach, które dostarczono z pana farmy, i wydaje mi się, że jesteśmy na dobrej drodze do wydania ostatecznej opinii.
– Wie pan, co to jest?
– Niezupełnie. Wiem natomiast z całą pewnością, czym to nie jest.
– Rozumiem – powiedział Ed. – Czym więc nie jest?
– Niech pan usiądzie – powtórzył doktor Benson. – Proszę się czuć jak u siebie.
Ed niepewnie usiadł na skraju krzesła, które nie dość, że było brudne, to jeszcze pokryte przylepionymi do drewnianego siedzenia skrawkami papieru. Doktor Benson oczyścił sobie z grubsza drugie krzesło, nie zwracając zbytnio uwagi, gdzie spadają zrzucane z niego dokumenty; być może nie miało to dla niego znaczenia.
– Nie jest to z pewnością pleśń przenoszona przez wiatr – stwierdził. – A przynajmniej żadna z pleśni znanych do tej pory nauce. Techniczna nazwa pleśni brzmi Erysithe graminis i to, co pan ma na polu, z pewnością tym nie jest. Czego bardzo żałuję.
– Żałuje pan? – zapytał zdumiony Ed. – Myślałem, że raczej się pan tym ucieszy.
– O, nie. Nie jest to z pewnością powód do radości. Gdyby to była pleśń, nawet najgorsza jej odmiana, szybko wskazałbym panu środek jej przeciwdziałający. Nie gwarantowałbym, oczywiście, wspaniałych rezultatów, ale lepsze to niż nic. Jak pan wie, rozporządzenia federalne zezwalają wyłącznie na używanie siarki w różnych wariantach, jednak wokół sprawy jest już dość politycznego szumu, aby zażądać zezwolenia na użycie w drodze nadzwyczajnego wyjątku vigilu lub czegoś w tym rodzaju.
Ed pokiwał głową.
– Człowiek, który u mnie za to odpowiada, wspominał już o vigilu. Czy uważa pan, że warto starać się o zezwolenie na jego użycie?
Doktor Benson popatrzył uważnie na Eda, po czym potrząsnął głową.
– Nie warto. To nic nie da. Testy, które przeprowadziliśmy do tej pory, wskazują jednoznacznie na nieznaną do tej pory infekcję wirusową. Wirus jest niespotykanie silny. W gruncie rzeczy, gdybym nie był przekonany, że jest to zupełnie niemożliwe, zaryzykowałbym opinię, iż został wyhodowany w warunkach laboratoryjnych oraz celowo rozwinięty i przygotowany w tym celu, aby zniszczyć dojrzałe zboże.
Ed zmarszczył czoło.
– Co to znaczy „wyhodowany w warunkach laboratoryjnych”?
– Jeszcze się pan nie domyśla? Inżynieria genetyczna. To człowiek wyhodował tego wirusa tylko i wyłącznie po to, żeby zniszczyć nasze plony.
– Przecież to nie ma sensu. Jak, do cholery, ktokolwiek mógł rozsiać wirusa nad całym Kansas i Północną Dakotą, nie zostawszy zauważonym.
Doktor Benson ściągnął okulary i próbował czyścić je pomiętą kartką papieru.
– Dokładnie tak samo pomyślałem. Kansas to przecież około dziewięćdziesiąt dwa tysiące mil kwadratowych. Nikt nie mógł dotrzeć do każdej farmy w stanie i rozsiać takiej ilości wirusa, która doprowadził do zniszczeń, z jakimi mamy do czynienia. Nawet jeśli używał samolotu. Jeśli natomiast ktoś próbowałby rozsiewać to z powietrza, musiałby latać bardzo nisko i przecież, na Boga, ktoś by na to zwrócił uwagę.
Nie zważając na brud na krześle, Ed usiadł odrobinę wygodniej.
– Ale czy ktokolwiek mógłby mieć motyw, aby dokonać zniszczeń na tak potworną skalę?
Doktor Benson zrobił rozbawioną minę.
– Oczywiście. A choćby i Rosjanie. „Nie chcecie sprzedawać nam swojej pszenicy, więc sami z niej nie skorzystacie”. Jak się panu to podoba? Być może plotę bzdury, ale bardzo kiepsko znam się na polityce.
Nastąpiła chwila niezręcznej, ciężkiej ciszy. Ed, wysoko ceniący wiedzę doktora Bensona, bardzo sceptycznie odebrał jego teorię o politycznej konspiracji. Rok wcześniej, gdy Ed poprosił go o ocenę nowego, szeroko reklamowanego nawozu, doktor Benson stwierdził, że środek ten został przygotowany tylko w tym celu, aby osłabiać pszenicę w ten sposób, że jedynym ratunkiem będzie użycie innego środka, produkowanego przez tę samą kompanię. Niemal wszędzie widział krętactwa, matactwa i brudne układy.
– Jednak – odezwał się Ed – odrzućmy tezę, że wirus wywołany został celowo i spróbujmy zastanowić się, jak groźna jest sytuacja.
Doktor Benson otworzył jedną z szuflad swojego biurka i popatrzywszy na nią, z hukiem ją zamknął. Zapewne dawno temu znajdowała się w niej butelka szkockiej whisky.
– No cóż – powiedział. – Jest cholernie groźna. Mamy do czynienia ze skomplikowanym, złośliwym wirusem, który przenoszony jest drogą powietrzną. Mógł powstać w zupełnie naturalny sposób, tak jak powstaje i rozwija się chińska grypa, ale mógł też zostać rozpryskany nad pszenicą w ten sposób, że rozniósł się na bardzo duże obszary…
– Doktorze – przerwał mu Ed. – Nie interesuje mnie specjalnie, w jaki sposób wirus dotarł na moją farmę. Chcę wiedzieć, jak się go pozbyć.
– I w tym tkwi sedno