ÅšwiÄ™te sÅ‚owo. SigrÃður HagalÃn Björnsdóttir
tak szczęśliwa na jego widok, tak przerażająco samotna. On ją mocno ściska, a potem niesie do łóżka i kocha, tak jak robił to zimą, a ona jest tak przejęta, że łzy spływają jej po policzkach.
Potem leżą razem pod kołdrą, jej głowa na jego ramieniu, on pali, a ona podkrada dymka, bo przecież całkiem rzuciła palenie.
On nawija ostrożnie, opowiada jej o swoich dokonaniach na Vestmannaeyjar, mieszkali w chacie rybackiej, mówi, poznali chłopaków z Ghany, którzy przyrządzali im suszoną rybę, szlachetne jedzenie, chodzili razem do Maskonura i pili z kloszardami, poszli pijani na spotkanie sekty religijnej i na Ellidaey na zdjęcia – wiesz, Julio, tam jest tak pięknie, że byś nie uwierzyła, mówi. Zupełnie jakby te wyspy unosiły się w powietrzu, jakby same dla siebie były światem.
Ona słucha rozanielona, on jej o nic nie pyta, tamta straszna rozmowa telefoniczna jest teraz żałosna, kiedy tak leży w jego objęciach, a mały brzuszek spoczywa bezpiecznie między nimi, myśl o tamtym telefonie jest absurdalna.
Ale pytanie się pojawia, przebija sobie drogę na jej wargi, nim zdąży je zatrzymać.
– Miałam telefon do kawiarni, jak ciebie nie było. Dzwoniła jakaś Ragnheidur.
Julia czuje, że w łóżku coś się zmienia, patrzy, jak jego jabłko Adama wędruje w górę, a potem w dół.
– Tak – odzywa się po chwili naturalnym głosem. – Czego chciała?
– Powiedziała, że jest z tobą w ciąży.
Julia mówi to z uśmiechem, to tak absurdalne, ale on się z nią nie śmieje. Przez chwilę leży bez ruchu, po czym wstaje i wkłada szlafrok. Wychodzi do kuchni.
– Örlygur – woła za nim Julia, czuje, jak strach podchodzi jej do gardła, nie powinna była nic mówić, nie powinna była tego poruszać, trzeba było pozostawić szczęście w spokoju, pozwolić mu cieszyć się wątpliwościami.
Siedzi przy stole w kuchni, kiedy Julia tam wchodzi. Jego dłonie spoczywają na blacie, te długie, piękne palce, a ona czuje, że zapada się pod nią podłoga, kiedy jej facet mówi:
– Przykro mi, że cię rozczarowałem, moja mała, piękna Julio, ale nie jestem monogamistą. Nigdy nie będę.
– Jak możesz tak mówić? – szepce. – Nie kochasz mnie?
– Kocham – odpowiada – ale nie tylko ciebie. Nie potrafię. Kiedy się spotkaliśmy pierwszy raz, mówiłem, żebyś nie oczekiwała niczego, czego nie mogę ci dać.
Teraz widzi go takiego, jaki jest naprawdę, obiboka w wytartym bawełnianym szlafroku, jasnego, ładnego, z bezradnym spojrzeniem. Nagle dociera do niej po dziewięciomiesięcznym okresie kochania, że on jest samolubny i słaby psychicznie, te wszystkie piękne słowa o miłości, wolności i sztuce były pewno tylko przykrywką, teraz wycieka spod nich ego, ja, ja, ja.
Jest takim egoistą, że nie potrafi jej nawet okłamać, nie stać go, kurwa, żeby zaprzeczyć, dać jej odrobinę fałszywej nadziei.
*
Nazywa się Ragnheidur Einarsdottir i mieszka w Fiordach Zachodnich. Julia odnajduje jej numer telefonu i dzwoni z automatu, rozmowa jest krótka i chłodna, ale postanawiają spotkać się następnym razem, kiedy Ragnheidur przyjedzie do stolicy. Julia wybiera miejsce, uważa za stosowne spotkać się w najbardziej chaotycznej i najbrzydszej dzielnicy miasta, jaką jest Skeifan. Postanawia nie mówić Örlygurowi o spotkaniu, od kiedy wyszła tamta sprawa z dzieckiem w Isafjördur, nieczęsto rozmawiają ze sobą, on długimi okresami przebywa poza domem, w jakiejś norze w Armuli i jak mówi, montuje swój film. Może oczywiście wracać do domu na noc, kiedy wchodzi do łóżka, ona leży czujna z zamkniętymi oczami, a do pracy idzie, zanim on wstanie.
– Zacząłeś sypiać z jakąś nową? – pyta go któregoś wieczoru, kiedy ma wolne.
Siedzą przy małym kuchennym stoliku i usiłują jeść spaghetti z pomidorami, ona nie ma apetytu, kręci makaronem na talerzu. On zdaje się nie wytrzymywać w jej towarzystwie, pochłania jedzenie, a potem zapala papierosa, zanim jej odpowie, nie, z nikim nie sypia, ale nie patrzy jej w oczy i Julia musi ugryźć się w język, żeby nie wybuchnąć płaczem przed jego wyjściem.
Ragnheidur siedzi przy stoliku w niedużej kafejce w centrum chaosu, kiedy Julia pojawia się z premedytacją spóźniona o dwadzieścia minut. Wyobrażała ją sobie jako szarą myszkę z wypłowiałymi włosami, ale Ragnheidur ją zaskoczyła, jest czarnowłosa i delikatna, niczym ikona Marii Dziewicy, wielkie, szarozielone oczy. Julia klnie pod nosem, wmawiała sobie, że uda jej się uciszyć Szmatę, spotykając się z nią i wylewając na nią swoje żale, lecz Ragnheidur patrzy jej prosto w oczy bez cienia strachu.
Witają się, podają sobie ręce, Ragnheidur spogląda na brzuch Julii, u niej samej jeszcze niewiele widać. Mówi, ze przyjechała do stolicy na egzaminy wstępne do szkoły plastycznej. Do stolika podchodzi kelner. Julia zamawia herbatę, tak jak Ragnheidur, earl greya, siedzą naprzeciwko siebie, rywalki, przeciwniczki, dyskretnie pokazujące zęby wilczyce.
– Dlaczego do mnie zadzwoniłaś? – pyta potem Julia.
– Dokładnie nie wiem – odpowiada Ragnheidur i spuszcza wzrok, bawi się torebką z cukrem, miesza herbatę. – Uznałam, że muszę ci o tym powiedzieć. Kiedy dowiedziałam się, że ty też jesteś w ciąży. Uważałam, że powinnaś wiedzieć.
Julia patrzy na nią wściekła.
– Powinnam? Wiesz co, między nami wszystko się układało. Byliśmy szczęśliwi. Ten pieprzony telefon wszystko popsuł.
– Wolałabyś, żebym nie zadzwoniła?
– Nie wiem. Tak.
– W końcu i tak byś się dowiedziała.
– Tak. Ale byłabym trochę dłużej szczęśliwa.
Milkną, kelner uruchamia dyszę do spieniania mleka przy ekspresie do kawy, kafejkę wypełnia hałas.
– On mi nic nie mówił, jak się spotkaliśmy, jak zaczęliśmy być razem – zwierza się Ragnheidur.
– A co to zmienia?
– Nie zakochałabym się w nim, gdybym o tobie wiedziała. Nie pozwoliłabym sobie na to. Uważałam, że jestem ci winna wyjaśnienie. I miałam wrażenie, że w pewnym sensie mamy ze sobą coś wspólnego.
Ona jest szurnięta, myśli sobie Julia, ale trochę rozumie, o co jej chodzi, obie uległy błyskowi tych błękitnych oczu, dotykał ich obu w taki sam sposób, opowiadał o łabędzim pierzu i czereśniach. Sama myśl o tym wprawia ją we wściekłość.
– Jedyne, co nas łączy, to to, żeśmy dały się wydymać temu samemu palantowi i byłyśmy na tyle głupie, że pozwoliłyśmy mu się zapłodnić. Masz zamiar urodzić?
– Tak – odpowiada Ragnheidur, prawie zawstydzona. – Chciałam usunąć, kupiłam już nawet bilet do stolicy i tak dalej, ale potem nie dotarłam na lotnisko. Wiem, że teraz istnieje wiele lepszych możliwości niż urodzenie dziecka, jednak moja mama mnie urodziła, kiedy miała osiemnaście lat, i zawsze miała szczęśliwe życie. Chociaż normalnie wpadła w szał, jak jej o tym powiedziałam, spytała, czy nie nauczyłam się niczego z jej doświadczenia.
– Myślę, że człowiek niczego się nigdy nie uczy z cudzego doświadczenia – zauważa Julia. – Moja mama i ojczym próbowali zapłacić mi, żebym dokonała aborcji.
– To chore – oburza się Ragnheidur.
– To właściwie zdecydowało. Potem już nie było innej możliwości, jak tylko podjąć decyzję, że urodzę. To moje życie, rozumiesz, moje dziecko. Usiłowali też mnie przekupić, żebym z nim skończyła.
– Może powinnaś się zgodzić – rzuca Ragnheidur i obie się uśmiechają, nagle łączy je cienka, gorąca linia.
Udaje