Z moich kości. Marcin Dudziński

Z moich kości - Marcin Dudziński


Скачать книгу
mieszkańcom Częstochowy. Upał dawał o sobie znać jednak głównie na zewnątrz. Ale tam Wacław Mika wychodził na krótko. W budynku było przytulnie. Niemal sielankowo.

      Wykonywał stałe czynności. Szybki obchód terenu, sprawdzenie drzwi, zaparzenie herbaty, zjedzenie kanapki. Na nocnych zmianach była to swoista alternatywa dla snu. W nocy zawsze chciało mu się jeść. O swoich zawodowych obowiązkach zwykł mówić, że należą do tych sympatycznych. Także i tym razem czynności te dawały mu radość. W ciągu kilku godzin zlustrował swój mały teren wielokrotnie. Mimo że nic się właściwie nie działo, on pozostawał czujny.

      Jednak dokładnie o dwudziestej trzeciej pięćdziesiąt jeden Wacław Mika stracił przytomność. Napastnik był od niego młodszy, silniejszy i właściwie nie musiał go uderzać. Mógł go obezwładnić w inny sposób, ale zadanie ciosu sprawiło mu dziką, niewytłumaczalną satysfakcję. Ochroniarz przyjął trafienie w prawą stronę czaszki, by chwilę później, upadając, uderzyć lewą stroną głowy o twardą podłogę. I na tym skończył rzetelne wykonywanie swojej pracy. Być może nie stałoby się tak, gdyby powstrzymał chęć zapalenia papierosa i jednak pozostał w środku niewielkiego budynku muzeum. Być może, gdyby nałóg nie wyciągnął go na zewnątrz, w sam środek nocnej duchoty, mógłby dalej z pietyzmem wykonywać swoje obowiązki. Jednak kilka minut wcześniej, opierając się o poręcz przed wejściem, odpalił marlboro. Zrobił to nerwowo, szybko, jakby nie mogąc doczekać się ukojenia, które mu zapewniał papieros. Ciepło tytoniowego dymu, które zwykle przynosiło przyjemny spokój, tym razem dało zupełnie odwrotny skutek. W połączeniu z niemal nieruchomym, parnym powietrzem, grzęzło w krtani i płucach, stając się namacalną reklamą zgubnych skutków nałogu. Dusząc się właściwie przy każdym wdechu, Wacław Mika utwierdzał się w przekonaniu, że dobrze robi, powoli odstawiając to świństwo. Od pół roku palił już właściwie jedynie pod wpływem wzburzenia. Tego wieczoru zdenerwował go telefon od kolegi, który następnego dnia w południe miał go zmienić na stanowisku. Młodszy od niego o prawie czterdzieści lat ochroniarz błagał, by Wacław wziął za niego całą poniedziałkową zmianę i pozostał na stanowisku aż do wtorkowego poranka. Sam bowiem musiał zostać w domu i zająć się dwójką małych dzieci, bo żona zachorowała. Szef i tak przecież się nie dowie, a on się z Wackiem tak rozliczy, że Wacek będzie zadowolony. W dodatku lodówka w muzeum jest pełna, więc z głodu nie umrze. Same plusy.

      Mika zgodził się, mimo że nie uśmiechała mu się perspektywa spędzenia aż trzydziestu godzin w jednym miejscu. Lubił tę pracę, ale bez przesady. W poniedziałki muzeum było zamknięte dla zwiedzających, więc, o ile nie wpadnie ktoś z obsługi, czekał go długi i cichy dzień. I jeszcze dłuższa noc, kolejna spędzona na łóżku uformowanym z dwóch foteli. Irytacja, której w tym upale nijak nie łagodził upragniony papieros, sprawiła jednak, że Wacław Mika zachował się jak niewychowany smarkacz. Po niecałej minucie spędzonej na zewnątrz poczuł takie ciśnienie w pęcherzu, że zamiast wyrzucić papierosa i wrócić do środka, postanowił wysikać się na dworze. Tuż za rogiem, po lewej stronie budynku, była przecież niewielka wnęka, w której mógł się skryć, załatwić, co trzeba, a potem dopalić papierosa i wrócić na stanowisko. Było ciemno, tramwaje już nie jeździły, a z tej strony rezerwatu nie było zabudowań, z których ktoś mógłby go zobaczyć.

      Niecałe dwadzieścia sekund później stał już przy ścianie i z ulgą wsłuchiwał się w odgłos zaskakująco regularnego strumienia spływającego po elewacji. Wrócił do środka chwilę później. Czuł, jak pot spływa mu po plecach. Materiał, z którego zrobione były firmowe koszule, w ogóle nie przepuszczał powietrza. Zamknął drzwi, nie rozglądając się specjalnie po wnętrzu. Po prawej stronie, na końcu niewielkiego przejścia, znajdowała się toaleta. Udał się tam, czując jak koszula lepi mu się do ciała. Zastanawiał się właśnie, czy ma w szafce pod biurkiem jakąś zapasową, gdy napastnik uderzył go w głowę. W ciągu sekundy stracił kontakt z rzeczywistością.

      Nie czuł, jak mężczyzna wiąże mu ręce i nogi cienkim, rolniczym sznurkiem. Nie czuł, jak kawałkiem bawełnianej szmatki knebluje mu usta. Nie wiedział, jak skutecznie wyłącza i omija system alarmowy. Nie wiedział, co i dlaczego zabiera z muzeum.

      Tego dnia, właściwie po raz pierwszy w swym zawodowym życiu, Wacław Mika stracił kontrolę. A przecież była to dotychczas jedna z nielicznych rzeczy, którą naprawdę miał. Bo jeśliby przyjrzeć się temu, co posiadał, to trzeba by stwierdzić, że nie było tego dużo. Po śmierci żony właściwie niewielu rzeczy już pragnął. Miał natomiast jeszcze swoje życie i wciąż było ono dla niego jakąś wartością. Życie, które chciał po prostu dokończyć, nie wadząc nikomu. Kilkadziesiąt minut później otworzył oczy. Dochodziła pierwsza w nocy. Był w budynku sam, skrępowany. Nie mógł się wyswobodzić, a każdy, nawet najmniejszy ruch sprawiał, że sznurek wżynał się mu w nadgarstki, piszczele i szyję. Mężczyzna związał go tak mocno, że kolejna doba w tej pozycji mogła równać się skrajnemu wycieńczeniu, a nawet śmierci.

      Mika pomyślał, że nie ma już nie tylko kontroli nad swoją pracą, ale przede wszystkim pewności, że ten, kto go znajdzie, znajdzie go jeszcze żywego.

      Dwa tygodnie wcześniej

      Piątek, 3 lipca 2015

      Spiekota miała wkrótce nadejść. Delikatne, ledwo wyczuwalne strużki gorącego powietrza smagały go po twarzy, zapowiadając żar, jakiego nie było w tej części świata od dekad. Powiewy kierowały się na wschód, by już niedługo, niedaleko od miejsca, w którym się znajdował, osiąść na dobre i powoli roztapiać mieszkańców miasta.

      Eryk Oruba stał w bezruchu i chłonął każdą sekundę swojej wolności. Niecały kwadrans wcześniej zatrzasnęła się za nim brama kluczborskiego zakładu karnego, a on, pierwszy raz od piętnastu lat, postawił stopę poza jego terenem. W zamknięciu spędził dokładnie pięć tysięcy czterysta sześćdziesiąt dziewięć dni, pięć godzin i czternaście minut. Nie wyszedł nawet na dobę. Nie miał do kogo. Nawet nie starał się o przepustkę.

      Teraz jednak ktoś na niego czekał. Po drugiej stronie ulicy, przy srebrnym volkswagenie passacie stał niepozorny mężczyzna. Wyglądał na przestraszonego. Tuż po tym, jak Eryk wyszedł na zewnątrz, ten człowiek machnął do niego ręką w geście przypominającym bardziej nerwowy tik niż powitanie. Eryk dał mu znać, by chwilę zaczekał. Wiedział, że będzie czekał tak długo, aż w końcu do niego podejdzie. Mimo że mężczyzna miał na sobie dżinsy i biały T-shirt, Eryk wiedział doskonale, że jest duchownym, który w tym momencie bardziej od samego Boga boi się właśnie jego i tego, co nastąpi w kolejnych tygodniach.

      Piętnaście lat spędzonych za kratkami zmieniło Eryka Orubę. Do więzienia szedł jako człowiek przegrany, który nie ma nic do stracenia, bo wszystko już stracił. Wtedy w licznych bruzdach na jego wychudzonej twarzy tkwił taki brud, jaki można znaleźć w obliczu miejskiego kloszarda. Drobinki czarnej jak smoła ziemi były wtłoczone pod powierzchnię jego skóry niczym tatuaż. Pokrywały jego dłonie i stopy.

      Teraz każda ze zmarszczek na jego policzkach pokryta była gęstym i ostrym zarostem, miejscami przyprószonym siwizną. Podczas pobytu w więzieniu Eryk pielęgnował swoje długie, sięgające do ramion włosy, które teraz trzymał związane w coś na kształt samurajskiego koka. Wychodząc, założył na głowę ciemnoszarą czapkę z daszkiem.

      Gdyby ktoś obcy miał zgadnąć, kim jest Eryk, pewnie strzeliłby, że kierowcą tira albo pracownikiem tartaku. Ale przede wszystkim powiedziałby, że Eryk ma w sobie jakąś tajemnicę, której przeniknąć wprost nie sposób. Że kryje w sobie historie i doświadczenia z przeszłości, którymi można by obdzielić kilka innych osób. Takie, o które ogromna większość obywateli nawet się nie ociera, z którymi nie chce mieć styczności. Postronny obserwator dostrzegłby jednak w Eryku także spokój i zgodę na wszystko, co było, jest i będzie. Jego blisko osadzone, ciepłe, niebieskoszare oczy nie zdradzały żadnych emocji. Wystarczyło jednak kilka razy w nie spojrzeć, by dać się


Скачать книгу