Z moich kości. Marcin Dudziński
niedowierzaniem spojrzała na pustą gablotkę.
Rozdział 3
Wtorek, 21 lipca 2015
Pochylił się i oparł obie ręce na lekko ugiętych kolanach. Oddychał głęboko, próbując zaczerpnąć tyle powietrza, ile tylko mógł. Wstrząsał nim lęk, którego nie odczuwał od dawna. To właśnie on sprawiał, że Jerzy Walter miał wrażenie, że się dusi. Potrzebował kilku minut, żeby uregulować oddech.
Poranny trening stał się dla niego nie tylko codziennym rytuałem, ale przede wszystkim koniecznością. Od prawie ośmiu miesięcy właśnie podczas treningów robił wszystko, co w jego mocy, żeby pozbyć się gnębiącej go mieszaniny strachu i wściekłości.
Pierwszy raz wybiegł z domu zimą, jakoś miesiąc po zatrzymaniu jego brata. Niecałe dwa tygodnie po tym, jak odwiedził Stanisława w areszcie. Biegł wtedy bez opamiętania, tak szybko, jakby od tego zależało jego życie. Kiedy w końcu dotarł z powrotem do domu, był pewny, że zaraz wyzionie ducha. Narzucił sobie wówczas tempo, którego nie wytrzymywał. Jednak zagubił się w myślach tak mocno, że kiedy w końcu zmęczenie go z nich wyrwało, poczuł, jakby przy każdym wdechu ktoś wkładał mu do gardła tysiące zmrożonych gwoździ. Serce uderzało mu wtedy z siłą młota pneumatycznego, a pole widzenia ograniczyło się tak, jakby ktoś założył mu klapki na oczy.
Ale właśnie to mu wtedy pomogło. Dlatego powtórzył trening następnego dnia. Już nieco wolniej. Nieco rozważniej, ale wciąż intensywnie. Znowu pomogło. Stwierdził, że decyzja o rozpoczynaniu dni w ten sposób była słuszna. Poranny wycisk przeganiał myśli i demony, które przychodziły nocą. Aresztowanie brata wciąż stanowiło świeżą, sączącą się ranę. Czasem po prostu nie dawał rady. Codzienna walka ze swoim ciałem była dla niego przede wszystkim walką z własnym umysłem. Z wgranymi na twardy dysk i przykładnie skatalogowanymi wspomnieniami, których nie mógł usunąć. Poranny trening był jak przycisk reset, który działa jedynie czasowo. Ale dzięki niemu mógł egzystować w normalnym trybie, pracując, uśmiechając się i rozmawiając. Mógł przetrwać kolejny dzień, bez natłoku wspomnień, bez strachu o przyszłość.
Ale dziś lęk powrócił wcześniej, już w trakcie treningu. Telefon Kariny wybił go z transu, w który wprowadzał go rytm biegowych interwałów. Stał zgięty wpół i dygotał z przerażenia, nie rozumiejąc, co się dzieje. Powoli dochodził do siebie. Stwierdził, że tym razem jego obawy są niewytłumaczalne. Fakty, o których właśnie się dowiedział, nie mogły mieć przecież nic wspólnego z jego bratem, a najbliższa mu teraz Karina była przecież bezpieczna. Skąd więc wziął się ten dziwny strach, to dziwne przeczucie, że stało się coś bardzo złego?
Do domu miał niecałe półtora kilometra. Zbiegał ulicą Kilińskiego w dół, w stronę Dekabrystów. Spadek terenu sprawił, że nogi niosły go same.
W domu wziął chłodny prysznic i przebrał się w policyjny uniform. Gdy wyszedł na zewnątrz, momentalnie poczuł uderzenie fali gorącego powietrza. Temperatura rosła z każdą minutą, jakby ktoś wylewał na miasto kocioł gorącej, gęstej i lepkiej zupy. Już kiedy wsiadał do samochodu, czuł, że pot spływa mu po skroni.
Z alei Armii Krajowej skręcił w Jana Pawła II, by potem, przy centrach handlowych, zjechać na krajową jedynkę, która na odcinku przecinającym Częstochowę stanowiła jej swoistą obwodnicę.
Kiedy podjechał pod budynek rezerwatu, Karina stała akurat na zewnątrz i mimo otumaniającego upału paliła kolejnego papierosa. Jerzy pomyślał, że gdyby zobaczył ją dziś po raz pierwszy, to z pewnością nie zwróciłby na nią uwagi. A jednak kilka miesięcy wcześniej ich pierwsze spotkanie skończyło się w łóżku. Tamtego dnia oboje niewiele myśleli. Po prostu działali, chcąc jak najszybciej nasycić swe od dawna niekarmione żądze. Ale potem nadeszły kolejne dni, a oni dalej chcieli się spotykać. I teraz, po ponad półrocznej znajomości, zaczęli uświadamiać sobie, że czują się coraz mocniej ze sobą związani.
Jerzy wysiadł z samochodu i podszedł do niej. Była roztrzęsiona, wyglądała na zmęczoną. Pilnujący wejścia do rezerwatu funkcjonariusz stanął niemal na baczność, kiedy go zobaczył.
– Szybko przyjechałeś – powiedziała Karina, kiedy się zbliżył. Od razu zauważył, że nie miała rano zbyt wiele czasu, żeby przygotować się do wyjścia. Zawsze jednak uważał, że z lakierem do paznokci akurat powinna coś zrobić. Chociażby zdecydować się, czy je maluje czy nie. Jej niezdecydowanie sprawiało, że każdy paznokieć wyglądał nieco inaczej, a z kilku lakier zszedł już niemal zupełnie. Serwował jej częste docinki na ten temat, gdy wiedział, że może sobie na to pozwolić. Teraz jednak nie było na to miejsca.
– Nie miałem nic lepszego do roboty – odparł niby nonszalancko.
– Dziękuję – odpowiedziała.
– Co tam się dzieje w środku? – zapytał Jerzy, wskazując ręką na drzwi. – Widzę, że technicy już są.
– Tak, niedawno przyjechali. Coś tam sprawdzają.
– Wyrzuć tego peta i chodź ze mną. Musisz mi pokazać, czego brakuje. Rozumiem, że gadałaś już z naszymi?
– Właściwie tylko z tym Krakowskim. Trochę był zaskoczony, że dzwonię po jakieś wsparcie. Powiedziałam mu, że dzwonię po kolegę. Zdziwi się jeszcze bardziej, jak zobaczy, że chodziło o ciebie.
– Nie wątpię. Ale to dobre chłopaki. Mogłabyś być dla nich miła – zasugerował znacząco.
– Właśnie taka byłam do tej pory. Chyba w to nie wątpisz?! Ale jeśli chcesz, zaraz mogę to zmienić – odgryzła się. Następnie rzuciła niedopałek, przydepnęła go stopą i odkopnęła w stronę parkingu. Spojrzała na niego z miną aniołka. Skwitował to krótkim uśmiechem.
Jerzy wszedł do obszernego holu i przywitał się ze wszystkimi. Funkcjonariusz Krakowski i jeden z techników stali przy wejściu do toalet, słuchając kolejnej, dokładnej relacji pracownika ochrony.
– Nie przerywajcie – powiedział Jerzy, kiedy spostrzegł, że na jego widok niemal zamarli. – Paweł, mogę cię prosić na chwilę? – rzucił do funkcjonariusza Krakowskiego, który aż się zaczerwienił, gdy zdał sobie sprawę, że komendant miejski zna jego imię. – Opowiedz mi krótko, co wiemy – poprosił, kiedy odeszli na kilka kroków od reszty.
Krakowski łypnął najpierw na Karinę, jakby pytając, czy ma mówić przy niej, jednak jednoznaczne skinienie głowy Jerzego rozwiało jego wątpliwości. Funkcjonariusz wyuczonymi formułkami opowiedział o tym, jak prawie siedemdziesięcioletni Wacław Mika przeleżał ponad dobę w łazience, obezwładniony sznurem w sposób zupełnie nieludzki, i o tym, co odkryto już po odnalezieniu ochroniarza. Mika był tak wycieńczony, że niewiele dało się z niego wyciągnąć, ale zanim zabrała go karetka, zdołał wybełkotać, że nikogo nie widział. Wstępnie ustalono, że sprawca działał w pojedynkę.
– Dobrze. To teraz powiedzcie mi, co zginęło – poprosił Jerzy, gdy stanęli przy poręczach tuż nad wykopaliskami. Pod nimi znajdowało się osiem grobowców, rozmieszczonych tak jak zostały odkryte.
Obrządek pogrzebowy w kulturze łużyckiej miał dwie formy. Wcześniejszą, dla której charakterystyczne były inhumacje, czyli pochówki szkieletowe, i późniejszą, polegającą na paleniu ciał i składaniu przepalonych kości do organicznych pojemników. Groby, na które teraz patrzyli, należały do tych pierwszych. Pochowane w nich ciała zostały złożone do grobu w tradycyjny sposób, na osi północ–południe, z głową skierowaną na południe, w pozycji wyprostowanej, na wznak, z rękami wzdłuż ciała. Do każdego z grobów, zgodnie z ówczesnymi wierzeniami, włożone zostały ozdoby z brązu, ceramiczne naczynia i przedmioty codziennego użytku.
– Spójrzcie