Z moich kości. Marcin Dudziński

Z moich kości - Marcin Dudziński


Скачать книгу
tak samo jak teraz. A ten konkretny jegomość nie był wyjątkowy. Miał na przykład również ręce. I kości jego lewej ręki udało się odkopać. Kiedy ostatnim razem widziałam ten grób, kość ramienna i kości przedramienia leżały jeszcze pomiędzy czaszką a miednicą. A teraz gdzieś sobie, kurwa, poszły. I to są właśnie pierwsze kości, które były i już ich nie ma. Jak się przyjrzycie, to w podłożu widać zagłębienia, w których leżały.

      Ponownie spojrzeli na grobowiec. Rzeczywiście, w złocistym piasku wyraźnie widoczne były wąskie ślady po kościach.

      – Czego jeszcze brakuje? – zapytał szybko Jerzy. Widać było, że intensywnie myśli.

      – Popatrz niżej. W tej samej linii powinna być jeszcze kość udowa – odparła.

      – Rzeczywiście. – Przejechał dłonią po wąsach, które wciąż pielęgnował, psując nieco swój nieskazitelny wizerunek macho po pięćdziesiątce. – A pozostałe groby? Zabrał coś z któregoś?

      – Czaszkę z grobu numer sześć – powiedziała Karina i ponownie wskazała palcem właściwe miejsce.

      – To ta, o której mówiłaś przez telefon… – odparł.

      – Nie, to nie ta! – Te same słowa wyrwały się z gardła Karinie i Krakowskiemu niemal jednocześnie. Jerzy spojrzał na nich z zaciekawieniem.

      – To nie ta… – podjęła Karina. – Ale o tamtej za chwilę. Spójrz jeszcze na siódemkę. Tam była ceramiczna misa.

      – Czyli poza kośćmi zabrał też miskę? – zapytał Jerzy z wyraźnym zdziwieniem w głosie.

      – Na to wygląda.

      – To zastanawiające. Ale jest coś, co zastanawia mnie jeszcze bardziej. Spójrzcie na ten obszar. – Szerokim ruchem ręki objął całą powierzchnię wykopalisk. – Popatrzcie na piasek. Wyraźnie widać, gdzie leżały przedmioty, które zabrał, ale nie ma żadnych innych śladów. Jeśli nasz złodziej nie umie latać, a zakładam, że nie umie, to najprawdopodobniej ukradł te eksponaty za pomocą jakiegoś specjalnego narzędzia.

      – Jakiegoś chwytaka, czy coś! – wypalił Krakowski, wyraźnie chcąc włączyć się do merytorycznej dyskusji.

      – Na przykład – potwierdził Jerzy, nie chcąc pastwić się nad przenikliwością umysłu funkcjonariusza. Karina pomyślała, że Paweł Krakowski był przekonujący i zdecydowany, kiedy zobaczyła go po raz pierwszy, ale odkąd pojawił się Jerzy, stracił niemal natychmiast obie te cechy.

      – Przygotował się i dokładnie wiedział, po co tu przyszedł – dokończył Jerzy.

      – Był zorientowany lepiej, niż myślimy – potwierdziła Karina. – A najlepszy dowód tego masz tutaj. – Objęła go jedną ręką i delikatnie obróciła w stronę gablotki, w której wcześniej leżała świetnie zachowana czaszka z wyraźnie widocznymi śladami zabiegu operacyjnego. – I szczerze mówiąc, powinieneś był to zauważyć już na samym początku – dodała z wyraźnym wyrzutem.

      – A ty zauważyłaś? – zapytał Jerzy, pamiętając dokładnie jej pełną emocji telefoniczną relację. Zmierzyła go wzrokiem mówiącym, że najlepiej będzie, jeśli się własnoręcznie wypatroszy i wypcha całym tym piachem z dna cmentarzyska.

      Przez chwilę stali w milczeniu.

      – Tej gabloty nie da się otworzyć bez uruchomienia alarmu, więc albo nasz ochroniarz go nie włączył, albo złodziej go po prostu wyłączył. Zresztą nie jest to wcale takie trudne, jak już poradzisz sobie z ochroniarzem. – Karina wypowiedziała drugie zdanie specjalnie nieco głośniej, zauważając, że Tomasz Pietrzak i jego przydupas stali blisko i najpewniej przysłuchiwali się ich rozmowie od jakiegoś czasu.

      – To wszystko, co zginęło? – zapytał Jerzy.

      – Tak. Obeszłam teren kilkakrotnie. Nie zauważyłam niczego poza tym.

      – Jakieś zniszczenia?

      – Żadnych.

      – Okej – odparł i zrobił krok w stronę wyjścia. – Technicy muszą wszystko sprawdzić. Lepiej będzie, jeśli wyjdziemy i damy im spokojnie pracować.

      Jerzy zaprosił wszystkich na zewnątrz, umożliwiając ekipie dokładne zbadanie miejsca przestępstwa. Po drodze zamienił jeszcze kilka zdań z funkcjonariuszami, upewniając się, że mają wszystko pod kontrolą.

      Kiedy wyszli na dwór, poczuli się, jakby ktoś nagle zarzucił im na głowy plastikowe worki. Zaczerpnięcie głębszego oddechu w upale, który rozgościł się już na dobre, było arcytrudnym zadaniem.

      – Tak więc ktoś prawie odprawił mojego pracownika na tamten świat tylko po to, by przywłaszczyć sobie kilka kostek… – odezwał się Tomasz Pietrzak, kierując to zdanie do wszystkich wokół. – Na co komu to, do licha, potrzebne?! I jak już brał, to czemu nie zabrał wszystkiego?!

      – To jest właśnie zagadka, którą musimy rozwikłać – odparł Jerzy, patrząc przed siebie.

      Podświadomie skierował wzrok w stronę miejsca, w którym dawno temu, w wypadku samochodowym, zginęła Zuzanna Drylska, miłość jego życia. Teraz fale rozgrzanego, drgającego powietrza unosiły się i pulsowały nad topiącym się od słonecznego żaru asfaltem. Gdzieś pośród mętnego jak kisiel powietrza, powlekającego całe miasto, kryła się odpowiedź na to pytanie. Rozpalona jak nigdy częstochowska ziemia już ją znała. Podobnie jak wszystkie zdarzenia, które miały wkrótce nastąpić. Częstochowa nie mogła złapać oddechu, czekając na kolejne wypadki.

      Czuła, jak w celi aresztu śledczego przy ulicy Mirowskiej biskup Stanisław Walter pociera palcami kąciki ust.

      Rozdział 4

      Środa, 22 lipca 2015

      Najpierw wjechał na samą górę. Zatrzymał się na skraju parkingu i wyszedł ze skradzionego samochodu, żeby z tej perspektywy spojrzeć w dół, na interesujące go miejsce. Dochodziło wpół do drugiej w nocy. O tej porze teren ten całkowicie skrywał mrok. Wokół nie było lamp, które rzucałyby choć trochę światła na znajdujące się tam obiekty. Ten fakt stanowił dla niego ułatwienie, a to, co zamierzał zrobić, stawało się jeszcze prostsze. Gdy patrzył w dół, żałował jednak, że nie ma świateł, które pozwoliłyby mu nacieszyć się widokiem miejsca, w którym miał wszystko rozpocząć. Czuł, że dałoby mu to teraz jakąś trudną do pojęcia satysfakcję. Przecież już za kilka godzin nikt nie będzie na nie patrzył tak samo jak wcześniej. To miejsce zawsze już będzie się kojarzyć z tym, co za chwilę zrobi.

      W oddali, na horyzoncie, rozpościerał się pas miejskich zabudowań zarysowany gdzieniegdzie słabymi światłami latarni. Można by śmiało stwierdzić, że jasnogórski klasztor górował nad miastem. Można by, gdyby nie olbrzymia, czternastometrowa figura papieża Jana Pawła II, która z tej perspektywy sprawiała o wiele bardziej majestatyczne wrażenie. Jedyne okoliczne światła skierowane były właśnie na ten pomnik. Nawet w gęstym mroku widoczna była biel laminatu, którym był pokryty kolos. Papież stał tyłem do niego, tak jakby nie chciał zobaczyć tego, co miało wkrótce nastąpić.

      Po dwóch minutach wrócił do samochodu i zjechał w stronę wejścia i kas biletowych. Zatrzymał się w odległości kilkunastu metrów od nich, tak by nie zwracać niczyjej uwagi. Wystarczyło mu kilku sprawnych ruchów, by przedostać się przez ogrodzenie. Podskoczył, chwycił się jego szczytu i niemal w tej samej chwili przerzucił swe ciało na drugą stronę. Kucnął i nasłuchiwał. Podobnie jak chwilę wcześniej, było zupełnie cicho. Nawet ptaki wolały pozostać w bezruchu. Powoli zakradł się do niewielkiego budynku i sprawdził, czy pracownik ochrony jest w środku. Tak jak się spodziewał – spał. Nacisnął klamkę.


Скачать книгу