Z moich kości. Marcin Dudziński
następne przyjdzie pora
Przeszłość wróci niczym zmora
—
Słychać wrzaski, słychać jęki
Nie chciał chłopak tracić ręki
Słychać wrzaski, słychać jęki
Wieść już niesie przyszłe lęki
—
– O kurwa! – wykrztusił Jerzy, przełykając ślinę.
– Przyznam, że rzadko mi się to zdarza, ale zareagowałem dokładnie tak samo – potwierdził Aleksander Górski.
Wiersz napisany był na komputerze. Został przygotowany wcześniej. Wszystko musiało być przygotowane wcześniej. Zarówno to morderstwo, jak i kolejne. Ich zapowiedź kryła się w tym wierszu. Reszta była zagadką, którą musieli rozszyfrować.
– Masz rację, Olek, to jest pierwsze morderstwo. Pierwsze z nie wiadomo ilu – powiedział Jerzy.
– Co jeszcze zginęło z muzeum? – odezwał się Marczuk, jakby szukając w myślach informacji. – Czaszka, noga i miski?
– Dwie czaszki, kość udowa i miska – poprawił go Jerzy.
– No właśnie… – westchnął Górski. – Możemy mieć nawet jeszcze cztery morderstwa, biorąc pod uwagę, że przy każdej ofierze sprawca zostawi jeden przedmiot.
– Popierdolony świr… – Marczuk czuł, że w tym momencie musi wyrzucić z siebie coś takiego. Powiedział to, po czym swoim firmowym gestem poprawił włosy, sprawdzając przedziałek. Tym razem jego dłoń napotkała drobinki potu, które w tym żarze powlekały coraz rozleglejszą siwiznę.
– Dobrze, że lituje się chociaż nad ochroniarzami – skwitował Górski, wspominając dwójkę związanych pracowników.
– To tylko jeszcze dobitniej podkreśla, że ma w tym jakiś cel. I chce nas w coś wciągnąć – podsumował Jerzy, po czym dodał: – Olek, musimy trzymać to wszystko jak najdalej od mediów. Jak to wypłynie, zrobi się sensacja na cały kraj. A ja, jak wiecie, mam mały przesyt takich spraw…
Zamilkli na chwilę. Dopiero wówczas Jerzy w pełni poczuł, jak jest gorąco. Powietrze stało. Nie poruszał nim nawet najlichszy podmuch wiatru. Słońce powoli osiągało zenit. Temperatura dochodziła do ponad czterdziestu stopni.
– Marek, wiem, że nie muszę mówić, że ta sprawa to priorytet – kontynuował Jerzy. – Wszystko temu podporządkowujesz. Skończcie tutaj i wracaj do komendy. Po południu musimy się spotkać i podsumować dotychczasowe ustalenia. Zaplanować dalsze kroki. Będę musiał powiadomić Katowice.
– Wiesz, co robić, Jurek… – dodał Górski. – Jesteśmy w kontakcie.
Jerzy pożegnał się ze wszystkimi i jeszcze raz rzucił okiem na zwłoki. Konrad Dryła, syn Zenona Dryły – powtórzył w myślach. Zastanawiał się, czy fakt, że zna ojca ofiary i wie, kim kiedyś był Zenon Dryła, może mieć jakiekolwiek znaczenie dla rozwiązania tej sprawy.
Wsiadł do samochodu i nastawił klimatyzację na pełną moc. Najpierw buchnęła gorącym powietrzem, więc musiał szybko zmienić kierunki nawiewu. Ruszył dopiero po kilku minutach, kiedy w samochodzie zrobiło się chłodniej. Włożył do ucha słuchawkę zestawu głośnomówiącego, ale zanim zadzwonił do Kariny, musiał się uspokoić i wyrzucić z głowy myśl, która gnębiła go od wyjścia z Parku Miniatur.
Słowa wypowiedziane przez jego brata podczas ich ostatniej rozmowy tkwiły mu w głowie, przysłaniając wszelkie inne myśli. „Coś mi się wydaje, że już niedługo ta uciążliwa i ostra szpilka znowu zacznie kłuć. Ten problem znowu da o sobie znać” – powiedział wtedy Stanisław. Minęło prawie osiem miesięcy, a on wciąż słyszał te słowa. Wciąż doszukiwał się ich prawdziwego znaczenia.
Jego brat nie opuścił aresztu śledczego przez cały ten czas. Miał tam pozostać do końca procesu, który nawet się jeszcze nie zaczął. Mimo że zbieranie dowodów się zakończyło, prokurator nie wydał zgody na opuszczenie aresztu za kaucją. Stanisław był odseparowany od społeczeństwa i już dawno przez nie osądzony i skazany. Wykorzystywanie pozycji biskupa do czerpania korzyści seksualnych było sprawą na tyle medialną, że kilka kobiet stało się gwiazdami brukowców, jeszcze zanim oficjalnie postawiono zarzuty.
Jerzy za wszystko oberwał rykoszetem. Jakimś cudem zachował jednak swoje stanowisko. Starał się uciec od wspomnień i odsunąć od siebie to, co przez lata stało się jego przekleństwem. Nie czuł już potrzeby kontaktu z Alicją Drylską, która wyjechała do Sztokholmu i również próbowała zacząć wszystko na nowo. Nie chciał już co noc wspominać Zuzanny, choć wiedział, że nigdy nie przestanie za nią tęsknić. Odciął się od brata i najbardziej bolesnych wspomnień.
Przypadkiem znalazł Karinę. I teraz, kiedy znowu działo się coś, nad czym nie miał kontroli, poczuł ten sam lęk. Fakty, które na szybko połączył w myślach, przyprawiły go o ciarki. Na domiar złego po głowie chodziły mu te przeklęte słowa Stanisława: „I jak sobie wtedy z tym poradzisz, braciszku?”.
Uspokoił się dopiero, gdy podjechał pod komendę. Zadzwonił do Kariny, żeby powiedzieć jej, że znaleźli pierwsze kości. Wiedział jednak, że nie może powiedzieć jej całej prawdy. Być może nigdy tego nie zrobi. Wierzył w to, że nigdy nie będzie musiał.
Rozdział 6
Czwartek, 23 lipca 2015
Zgarnął ostatnie drobinki jajka na krawędź talerza, włożył je do ust i chwilę później połknął. Dokładnie oblizał widelec, przejeżdżając językiem szczeliny. Odłożył go, a następnie równie precyzyjnie zsunął ustami pozostałości jajecznicy z noża. Podniósł ostatni kawałek chleba i przejechał nim po rozlanym żółtku, które zostało na talerzu. Wytarł je skórką i talerz znowu zrobił się biały. Kawałek pszennego pieczywa, przesycony smakiem słonawej, wędzonej szynki i smażonych jaj, wieńczył jego idealne śniadanie.
Jedzenie na wolności smakowało o niebo lepiej. A właściwie pierwszy raz od piętnastu lat jedzenie po prostu mu smakowało. Na wolności jadło się inaczej. W spokoju, bez ograniczeń czasowych, bez czujnych par oczu kontrolujących każdy ruch. W takich warunkach nawet najprostsze potrawy miały w sobie coś niezwykłego. Niosły ze sobą zapach i smak bezkresnych możliwości, które daje świat. Prawdziwy świat. Taki, który nie kończył się już na granicy więziennych murów.
Zmiany, które nastąpiły w codziennym życiu ludzi, gdy odbywał karę, były dla niego trudne do pojęcia. Świat pędził zbyt szybko. Nawet najciekawsza informacja była błyskawicznie zastępowana przez kolejną, miała niewielkie szanse przetrwania dłużej niż jeden dzień w świecie, do którego po piętnastu latach wrócił Eryk Oruba. Jej siła malała już po godzinie. Po kilku wieść obumierała, by następnego dnia zniknąć zupełnie z ludzkiej pamięci. Był jednak sposób na to, żeby informacja rosła w siłę, żeby zakorzeniała się w ludzkiej świadomości i nieustannie przypominała o sobie. Trzeba było ciągle ją nieco zmieniać, dodawać do niej nowe elementy. Sprawić, że pierwsze zagadnienie zamieni się w kolejne. A każde następne wynikać będzie z poprzedniego i łączyć się z nim, tworząc w istocie długi ciąg komunikatów, który stanie się jedną, spójną historią, pasażem informacji. Zmieni się w sprawę. Wydarzenie. Sensację.
Eryk Oruba czekał na pierwsze wieści. Miał nadzieję, że za chwilę przeczyta o zdarzeniu, które miało stać się początkiem pasażu. Otrzepał dłonie z drobinek pieczywa, przetarł serwetką usta i gęsty zarost, po czym zwrócił się do kanclerza Sławomira Maja:
– No dobrze, zobaczmy, co tam napisali – powiedział, przybliżając się nieco do