Z moich kości. Marcin Dudziński
jest już bardzo ciepło. Z wymiętego opakowania wyjęła papierosa i zaciągnęła się nim, jeszcze zanim dotarła do samochodu. „Palenie papierosów zwiększa ryzyko impotencji” głosił napis na paczce. Zajebiście – pomyślała. – Ale czy mnie też to dotyczy?
Spod bloku przy ulicy Wierzbowej normalnie powinna dotrzeć do rezerwatu w mniej niż dziesięć minut. Jednak o tej porze dojechała o wiele szybciej. Kiedy z alei Pokoju skręcała w prawo, minęła karetkę, która pędem gnała w przeciwnym kierunku. Chwilę potem usłyszała, jak kierowca włączył sygnał dźwiękowy.
Pod muzeum stał już policyjny radiowóz i terenowy samochód właściciela agencji ochroniarskiej. Tomasz Pietrzak rozmawiał z jednym z funkcjonariuszy. Tuż obok zobaczyła dwóch mężczyzn, w tym przydupasa Pietrzaka. Przedstawił go kiedyś Karinie jako swojego dyrektora do spraw operacyjnych. To był taki typ, który na niespodziewane wezwanie o szóstej rano przyjeżdża godzinę wcześniej, żeby się przypodobać. Drugim był pracownik, który musiał odkrył cały ten bajzel.
Zaparkowała swoje czerwone clio nieco pod kątem, zajmując prawie dwa miejsca, co, jak się domyśliła, nie umknęło niczyjej uwadze. Zgasiła papierosa, na siłę wciskając go do zapełnionej popielniczki tuż pod radiem. Wysiadła z auta i ruszyła w ich kierunku. Zdawało się jej, że w ciągu tych kilku minut temperatura powietrza podniosła się o kilka stopni.
– Dzień dobry, panowie! – rzuciła do wszystkich, nie czując potrzeby wyciągania ręki.
– Pani jest…?
– Karina Warska, kierownik działu archeologii, kustoszka rezerwatu – odpowiedziała, zanim młody funkcjonariusz zdążył dokończyć. – Co tu się stało?
– Właśnie próbujemy to ustalić – odparł policjant.
– Ktoś bardzo nieładnie potraktował mojego pracownika – odezwał się Pietrzak. – Maciek znalazł Wacka ledwo żywego. – Wskazał ręką na ochroniarza.
Dostała dwie odpowiedzi naraz. Zauważyła, że młody gliniarz nie jest zadowolony z tego, że Pietrzak w ogóle coś mówi.
– Nieładnie? To znaczy? Co mu zrobił? – zwróciła się do szefa agencji.
– Pobił go i związał – odpowiedział Pietrzak, zanim aspirant zdołał otworzyć usta.
– To wszystko ustalimy w toku naszych czynności – zaznaczył surowym tonem funkcjonariusz.
– A pan kim jest? – zwróciła się do przydupasa, gdy stwierdziła, że ten gapi się na jej biust. Kiedy zorientował się, że Karina doskonale wie, co go zainteresowało, zrobił idiotyczną minę.
– To mój zastępca, Michał Śliski – odpowiedział za niego Pietrzak, a jego współpracownik jedynie kiwnął głową. Rzeczywiście śliski – pomyślała Karina i przeniosła wzrok na funkcjonariusza.
– Chcę wejść do środka – powiedziała, sięgając do torebki po dowód osobisty. – Muszę sprawdzić, czy coś nie zniknęło. – Podała mu dokument, by mógł potwierdzić i spisać jej dane. Po sposobie, w jaki to zrobił, stwierdziła, że w przestrzeganiu procedur jest o wiele lepszy niż w pisaniu.
– Wejdźmy. Panowie też mogą oczywiście – powiedział w końcu i ruszył do drzwi.
Częstochowski rezerwat archeologiczny nie powstałby, gdyby w tysiąc dziewięćset pięćdziesiątym piątym roku, podczas budowy wiaduktu przy alei Pokoju, przypadkiem nie odnaleziono cmentarzyska ludności kultury łużyckiej. W środku znajdowały się groby z epoki żelaza, świetnie zachowane wyroby ceramiczne, broń i liczne ozdoby. Nie było lepszego miejsca, by poznać codzienne życie ludzi zamieszkujących te tereny siedemset lat przed erą Chrystusa.
Wchodząc do środka, Karina zaśmiała się w duchu. Przypomniała sobie niedawne obchody pięćdziesięciolecia istnienia rezerwatu. Wówczas nikomu przez myśl nawet nie przeszło, że kolejna pięćdziesiątka zacznie się od tak mocnego uderzenia. Pomyślała, że jeżeli wieść się rozniesie, to darmową reklamę mają jak w banku.
Młody aspirant podszedł do znajdującego się wewnątrz kolegi i przekazał mu informacje na temat pozostałych.
– Paweł Krakowski, wydział kryminalny policji w Częstochowie – przedstawił się wygolony niemal na łyso, wysoki policjant. Podobnie jak jego kolega miał na sobie ciemnogranatową policyjną koszulę z krótkimi, ale obszernymi rękawami, co w taką pogodę musiało być zbawienne. – Właśnie czekamy na techników, którzy zabezpieczą wszelkie ślady. Są już w drodze. Proszę niczego nie dotykać do ich przyjazdu – mówił pewnym głosem, rytmicznie, kładąc nacisk niemal na każdą sylabę. – Najlepiej byłoby, gdyby na razie zostali państwo tutaj, w głównym holu.
– Ja muszę sprawdzić eksponaty – odezwała się natychmiast Karina.
– Właśnie miałem to powiedzieć – odparł, a ruchem ręki zasugerował jej odrobinę cierpliwości. – Panowie poczekają tutaj z moim kolegą, a pani pójdzie ze mną.
Kiwnął głową na potwierdzenie swoich słów i przeniósł wzrok po kolei na wszystkich zebranych. Utwierdził się w przekonaniu, że zrozumieli. Następnie wskazał Karinie dłonią przejście do właściwej części muzeum i poszedł za nią.
Pracownik ochrony musiał zapalić oświetlenie dla zwiedzających, jako że w środku panował klimatyczny półmrok, umożliwiający dogodną obserwację wykopalisk. Lampy umieszczone w poszczególnych gablotach oraz punktowe oświetlenie właściwego cmentarzyska, znajdującego się w kwadratowym zagłębieniu w centralnej części przestrzeni, wystarczały do tego, by skupić wzrok na tym, co było tu najważniejsze.
Karina podeszła do poręczy i spojrzała w dół na osiem starannie ułożonych szkieletów. Spoczywały w takim samym położeniu, jak przed ponad dwudziestoma pięcioma wiekami. Z tą różnicą, że brakowało kilku elementów, które były tu jeszcze w sobotę, kiedy ostatni raz przebywała w rezerwacie.
– Nie ma kilku kości – powiedziała głośno, ale jakby do siebie.
– Słucham? – zapytał funkcjonariusz niemal od razu.
– Brakuje kilku kości! – powtórzyła nerwowo i od razu skupiła się na wyświetlaczu telefonu, który właśnie wyjęła z torebki. Wybrała numer i przyłożyła telefon do ucha.
– Gdzie pani dzwoni? – zapytał policjant, ale tym razem to Karina poprosiła go jednoznacznym gestem o cierpliwość.
Po kilku sygnałach usłyszała zdyszany głos Jerzego Waltera. Wiedziała, że może dzwonić do niego o tej porze bez obawy, że go obudzi. Co najwyżej przerwie mu poranny trening. Komendant miejski częstochowskiej policji Jerzy Walter swój dzień zaczynał zwykle od przynajmniej siedmiu kilometrów szybkiego biegu.
– Co się dzieje? – zapytał, głęboko oddychając.
– Jurek, nie chcę przerywać ci twoich interwałów, ale chyba mamy problem w rezerwacie. Myślę, że będziesz musiał skrócić trasę na dziś.
– Jaki problem? – wypuścił powietrze.
– Ktoś się tu włamał. Są tu już twoi ludzie. Pobił ochroniarza, a przy okazji zabrał kilka rzeczy. Z różnych grobów. Nie ma niektórych kości. Ręki, nogi, głowy. To wygląda tak, jakby sobie wybierał, co mu się najbardziej podobało – opisywała Karina, wciąż dokładnie lustrując zawartość cmentarzyska.
– Będę tam niedługo. Właśnie wracałem do domu.
– Dzięki! – odparła i odwróciła się. – Matko Boska! – wykrzyknęła sekundę później.
Tuż przy wejściu, po lewej stronie, na wysokim na prawie półtora metra cokole, stała niewielka gablota, w której zwykle znajdował się jeden z najcenniejszych eksponatów. Teraz go nie było. Niewielka żarówka