Z moich kości. Marcin Dudziński
w stan błogiego snu.
Kiedy go wiązał i kneblował, pomyślał, że z tym poszło jeszcze łatwiej niż z poprzednim. Wychodząc, zabrał leżące na stole klucze do furtki. Udał się z powrotem do samochodu. Otworzył bagażnik i wyciągnął z niego bezwładnego Konrada Dryłę.
Odpowiednia dawka tubokuraryny wstrzyknięta kilkadziesiąt minut wcześniej sprawiła, że chłopak był świadomy, ale całkowicie sparaliżowany. Był niczym żyjąca lalka, którą można się bawić, wiedząc, że odczuwa wszystko jak prawdziwy człowiek. I o to właśnie mu chodziło. Zaaplikował mu dokładnie tyle substancji, by mieć pewność, że będzie działać, ale nie zabije ofiary przedwcześnie… Wiedział, że ciągły dopływ niewielkiej ilości środka do żył chłopaka zapewniłby najlepszy efekt, ale w tych warunkach nie miał takiej możliwości. Zamierzał wstrzyknąć mu kolejną dawkę, gdy będzie już na miejscu.
Założył plecak, a wiotkie ciało przerzucił przez bark i ponownie wszedł do parku. Zamknął za sobą furtkę na klucz. Niecałą minutę później był u celu. Ułożył Konrada Dryłę przed miniaturą bazyliki, opierając go plecami o skromną konstrukcję. Chłopak był świadomy, ale nie mógł w żaden sposób zareagować. O strachu, jaki mu towarzyszył w tych chwilach, nikt się już nie dowiedział. Nikt też nie wysłuchał jego relacji o potwornym bólu, którego doświadczył tuż przed śmiercią.
Na jednym z dachów mężczyzna położył latarkę, a jej słabe światło skierował na lewą rękę Konrada Dryły. Światło było na tyle nikłe, żeby nie przyciągało niczyjej uwagi z oddali, ale wystarczające, by pomóc mu w tym, co zamierzał zrobić.
Z plecaka wyjął nóż wojskowy i olbrzymi tasak. Zanim zaczął, przesunął lekko latarkę i spojrzał na twarz chłopaka. Z jego nieruchomych oczu płynęły łzy. Przystąpił do działania bez zbędnej zwłoki.
Najpierw wstrzyknął mu jeszcze odrobinę środka zwiotczającego. Potem ostrym jak skalpel nożem przeciął skórę i mięśnie lewej ręki Konrada Dryły, mniej więcej na wysokości połowy bicepsa. Sprawnym ruchem poszerzył nacięcie na całej długości obwodu ręki. Następnie upewnił się, że nóż na każdym milimetrze styka się z kością. Widział na filmach, że w tym momencie wystarczy mocno pociągnąć skórę, by zedrzeć ją w całości niemal do samej dłoni. Wiedział jednak dobrze, że nie ma to nic wspólnego z rzeczywistością. Dlatego zaczął odcinać jak największe płaty mięśni, kawałek po kawałku, tak by dostać się do gołej kości. Krew spływała szerokim strumieniem. Nawet przez rękawiczki czuł jej ciepło. Po kilku minutach bestialskiej praktyki widział już całą kość przedramienia i kawałek kości ramiennej.
Wówczas ponownie skierował światło latarki na twarz chłopaka. Była cała mokra. Ale wciąż nieruchoma. Wciąż było w niej życie. Było czucie. Chociaż stężałe oblicze Konrada Dryły nie wyrażało żadnych emocji, on wiedział, że chłopak prosi go w tym momencie o śmierć.
Zdecydował, że odpowie na jego błagania i przyspieszy swoje działanie. Uniósł, lżejszy o odcięte mięśnie, wrak jego ręki i chwycił tasak. Odciął kończynę w stawie barkowym dwoma mocnymi ciosami. Łupnęła o ziemię. Rozszedł się dźwięk podobny do tego, jaki wydaje spadająca na glebę ucięta gałąź. Z ciała chlusnęła krew.
Ponownie spojrzał na twarz chłopaka i stwierdził, że teraz się pożegnają. Zaaplikował mu śmiertelną dawkę tubokuraryny. Unieruchomił w ten sposób wszystkie jego mięśnie, także te międzyżebrowe i przeponę. Chłopak udusił się chwilę później.
Dokończył zadanie, kiedy Konrad Dryła już nie żył. Nagie kości jego ręki ułożył tuż obok takich samych kości z rezerwatu. Odciętą dłoń położył chłopakowi między nogami i włożył do niej starannie złożoną na dwa razy kartkę papieru. Wstał i spojrzał na swoje dzieło. Wyglądało dokładnie tak, jak je sobie wyobrażał.
Spakował narzędzia i wrócił do budynku, w którym leżał związany ochroniarz. Wcześniej ułożył go tyłem do wejścia i przywiązał do nóg biurka, więc nie miał szans, żeby zobaczyć jego twarz, nawet jeśli jakimś cudem zsunąłby sobie opaskę z oczu. Wszedł do środka jedynie na chwilę, by oddać klucze do wejścia. Położył je na stole, nie zważając na szamoczącego się na podłodze mężczyznę.
Wrócił do auta i ponownie podjechał na szczyt niewielkiego wzniesienia. Tam przebrał się, uważając, by nie otrzeć się o ślady krwi Konrada Dryły na tapicerce i podłodze.
Spakował zaplamione rzeczy do plecaka, a kiedy upewnił się, że niczego nie zostawił, spokojnym krokiem oddalił się, znikając w nocnym mroku. Drzwi samochodu były zatrzaśnięte, a kluczyki znajdowały się w środku. Ten model był na tyle stary, że o zamknięciu ich wewnątrz nie informował żadnym sygnałem dźwiękowym.
Rozdział 5
Środa, 22 lipca 2015
– Znaleźliśmy kilka kości z muzeum – powiedział do słuchawki naczelnik wydziału kryminalnego częstochowskiej policji Marek Marczuk. Dochodziła dziesiąta rano. Jerzy właśnie wracał do komendy z porannego spotkania w urzędzie miasta. Żar lał się z bezchmurnego, jasnoniebieskiego nieba. Informacja, którą podał mu Marczuk, sprawiła jednak, że Jerzy poczuł uderzenie gorąca, spowodowane nagłym wzrostem ciśnienia.
– Mów dalej – odparł, powoli pokonując kolejne schody prowadzące do wejścia.
– Powiem ci, że nie jest ciekawie. Kości leżą sobie bezpiecznie na ziemi. Problem w tym, że przy nich ktoś położył kości jakiegoś chłopaka. Ich właściciel nie żyje od dobrych kilku godzin.
– Morderstwo? – zapytał głupawo Jerzy.
– No Jureczku, plan filmowy to to nie jest… Chłopaki mówią, że jakaś masakra. Ja właśnie tam jadę. Dzwoniłem do ciebie kilka razy, bo myślę, że też powinieneś się tam pojawić. – Rzeczywiście telefon Jerzego wibrował kilkakrotnie podczas spotkania i później, kiedy prowadził samochód.
– Gdzie to się stało?
– Złota Góra. Park Miniatur – odpowiedział Marczuk. – Powiem ci, że ktoś ma niezły polot i fantazję.
Rozłączyli się. Jerzy stanął w drzwiach, zastanawiając się, co robić. Kolejne spotkanie miał za dwie godziny. Mógł je jednak odwołać. Bardziej przerażała go myśl o tonach papierów, które czekały na podpis. Asystentka już pewnie czyhała pod jego gabinetem. Wiedział, że jeśli pojawi się na górze, pani Ania nie wypuści go, dopóki nie podpisze wszystkiego. I będzie miała rację. Zdecydował, że jednak sprawi jej przykrość. Zadzwonił do niej. Odebrała w połowie pierwszego sygnału.
– Pani Aniu, proszę przełożyć moje spotkanie. Najlepiej na jutro. Niestety wyskoczyło mi coś pilniejszego.
– Oczywiście. Tak zrobię – odpowiedziała po chwili milczenia. Te trzy słowa zabrzmiały tak, że równie dobrze mogły oznaczać „Wypchaj się, pacanie” albo coś w tym stylu. Nie była zachwycona jego komunikatem. Lubił ją za to, że usilnie starała się sprawować nad nim rodzaj szczególnego nadzoru. Jej obowiązkowość i organizacja już nieraz ratowały go przed koniecznością późniejszego tłumaczenia się z niezręcznych wpadek. Wiedział, że tym razem nie chodzi wcale o odwołanie spotkania, a o sprawę czekającej na niego dokumentacji.
– A co z papierami? Też przełożyć na jutro? – zapytała, siląc się na spokojny ton.
– Nie. To możemy… to musimy zrobić dziś – odpowiedział.
– O której pan wróci?
– Będę o… – przerwał, bo zdał sobie sprawę, że nie ma pojęcia, ile czasu spędzi na Złotej Górze. – Właściwie to