Z moich kości. Marcin Dudziński

Z moich kości - Marcin Dudziński


Скачать книгу
otworzył następną zakładkę.

      Tajemnicza śmierć w Parku Miniatur – to był nagłówek „Życia Częstochowy”. Artykuł zdradzał, że dziennikarze błądzą i po omacku szukają informacji, wymyślając własne wersje wydarzeń. Eryk uśmiechnął się na myśl o tym, jak dobrze Jerzy Walter zadbał o przekazanie suchych, zdawkowych komunikatów.

      Kolejny tytuł ucieszył Eryka jeszcze bardziej: Park Miniatur parkiem zbrodni! – ogłaszał „Fakt” na pierwszej stronie, tuż pod doniesieniami o rozpoczętej właśnie kampanii poprzedzającej wybory parlamentarne.

      – „Nieoficjalnie dowiedzieliśmy się, że mogło dojść do mordu rytualnego” – Eryk przeczytał na głos jedną z linijek w artykule i roześmiał się. Sławomir Maj spojrzał na niego z trwogą w oczach.

      – Otwórz jeszcze następną – poprosił Eryk.

      Bestialski mord w Świętym Mieście! – dużą czerwoną czcionką krzyczał „Super Express”. Eryk ruchem ręki pokazał kanclerzowi, że to wystarczy. Widział, że ksiądz ma jeszcze przygotowane dwie kolejne zakładki, ale nie musiał ich oglądać, by wiedzieć, że wszystko idzie zgodnie z planem.

      Zauważył coraz większy strach w oczach siedzącego obok duchownego. Maj patrzył na Eryka z trwogą, nie umiał ukryć swoich obaw. Starał się nie okazywać odrazy, jaką darzył Orubę, będąc mu posłusznym na co dzień. Ale Eryk dobrze wiedział, co sądzi o nim kanclerz. Wiedział, że gdyby miał tylko jakąkolwiek szansę na przecięcie więzów zależności, którymi był spętany, zrobiłby to.

      Ale nie miał na razie żadnych możliwości. Eryk zamierzał właśnie ponownie skupić jego uwagę na tym, co powinno być dla niego najważniejsze. Zamierzał wykorzystać tkwiący w nim strach i sprawić, by to on nim kierował.

      – Niech ksiądz się nie martwi aż tak bardzo. Ja nie zagoszczę tutaj długo – powiedział spokojnym, ojcowskim tonem. – Przypominam tylko, że będę potrzebował troszkę pieniążków. Żebym mógł spokojnie wyjechać, kiedy to wszystko się skończy

      Zawiesił na chwilę głos i patrzył, jak kanclerz Maj błądzi wzrokiem po blacie kuchennego stołu. Robi wszystko, żeby nie spojrzeć ponownie na Eryka.

      – Jak więc wygląda sprawa pieniędzy? – dopytał Eryk.

      Sławomir Maj chciał przełknąć ślinę, ale widać było, że tak mocno zaschło mu w gardle, że niemal połknął własny język. Sięgnął po szklankę i wypił kilka łyków wody.

      – Zrobię to… w poniedziałek. Może we wtorek. Muszę wszystko przygotować – dukał. – To nie jest takie proste. Nie da się tak…

      – Oj da się, da – przerwał mu Eryk. – Przecież ksiądz już wcześniej robił tak kilka razy. I nie było problemów. Ja wiem, że to były mniejsze sumy, ale przecież to żadna różnica, prawda? – przerwał na chwilę i poczekał, aż kanclerz potwierdzi. Maj po chwili kiwnął głową. – No właśnie. A przecież tym razem te pieniążki pójdą na dobry, zbożny cel. Pomogą potrzebującym osobom. Ksiądz przecież wie… – zawiesił głos tylko po to, by za chwilę zakończyć swoją wypowiedź argumentami, których Maj bał się najbardziej. – Księdzu też pomogą. Dzięki temu nikt się nie dowie o tym, co się stało z kasą ze zbiórek na remonty. No i nikt nie podpowie zbłąkanym kobietom, że powinny przypadkiem wspomnieć, że nie tylko biskup Walter lubił się z nimi zabawiać…

      Kilka minut później Sławomir Maj opuścił niewielkie lokum, w którym skrywał się Eryk. Oruba wiedział, że zanim Maj wróci tu następnym razem, pieniądze będą już u niego. A jeśli będzie trzeba, to kanclerz przyniesie mu tę kasę w zębach. I grzecznie przeprosi, jeśli spóźni się choćby kilka sekund.

      Rozdział 7

      Sobota, 14 czerwca 1969

      Jest rok tysiąc dziewięćset sześćdziesiąty dziewiąty i jest sobota. Na podwórku oficyny przy ulicy Bardowskiego w Częstochowie unosi się przedziwna mieszanina zapachów wódki, potu, rozgrzanej ziemi i świeżo wywieszonego prania. Okna kilkunastu mieszkań są otwarte na oścież. Tylko kilka pozostaje zamkniętych. Jest ciepło, nawet bardzo ciepło. Jednak mimo wszystko w tysiąc dziewięćset sześćdziesiątym dziewiątym roku w Częstochowie nie jest tak gorąco jak czterdzieści sześć lat później.

      Na podwórku oficyny przy ulicy Bardowskiego bywa gwarno, a czasem nawet bardzo głośno. Tak głośno, że trójka chłopców bawiąca się koło trzepaka ma ochotę opuścić to otoczenie i uciec jak najdalej w miasto, albo nawet dalej, gdzieś poza jego teren. Jeszcze nie wiedzą, że kiedyś im się to uda. Kiedyś uda im się nie tylko wyjść poza teren obskurnego podwórka, ale także przeżyć rzeczy, którymi można by obdzielić kilkanaście żyć. Ale teraz chłopcy jeszcze nie mają o tym pojęcia. Jedyne, o czym myślą, to czy najmłodszy z nich zdoła zrobić pięć obrotów z rzędu na górnej poprzeczce trzepaka. Chcieliby pójść gdzieś daleko i zgubić się w miejskiej przestrzeni, ale mają świadomość, że jeśli nie odpowiedzą na wołanie rodziców, mogą być później w dużych tarapatach. Chłopcy w tygodniu wychodzą tylko do szkoły, a w niedzielę na stadion żużlowy, na mecze Włókniarza. Robią to regularnie i będą to robić w kolejnych latach, ale nawet wtedy nie znajdą w sobie odwagi, by zgubić się gdzieś w mieście, i grzecznie wrócą do kamienicy.

      Jest rok tysiąc dziewięćset sześćdziesiąty dziewiąty i okna budynku przy ulicy Bardowskiego w Częstochowie są otwarte. Prawie z każdego ulatnia się zapach wódki, czasem czuć zapach potu. W niektórych wiszą czyste koszulki, majtki, miejscami spodnie i sukienki. W rogu oficyny sznurki są połączone ze sobą i przebiegają po prostych i skośnych liniach przez kilka pięter. Wiszące na nich różnokolorowe ubrania wyglądają jak dekoracja na festyn. Komentarze na temat prania padają w kamienicy dość często z ust kilku mężczyzn i zwykle są wstępem do krzyków, kłótni i bezsensownego lania się po pyskach. To tylko jedna z wielu przyczyn bójek w tej kamienicy. Najczęstszym powodem jest brak powodu i bicie dla zasady, bicie dla przykładu.

      Fetor, który wydobywa się z otwartych okien, odbija się od ścian kamienic i miesza z zapachem ubitej, brunatnej ziemi na podwórku. Ten zapach będzie się chłopcom kojarzył z rodzinnym domem już do końca ich dni.

      Jest rok tysiąc dziewięćset sześćdziesiąty dziewiąty i w oficynie kamienicy przy ulicy Bardowskiego w Częstochowie słychać krzyki, wrzaski, kłótnie i jęki rozkoszy. Ten niewielki komunalny budynek jest kalejdoskopem najbardziej pierwotnych ludzkich emocji. Manifestowanych otwarcie, bez skrępowania. Z jednego z mieszkań dochodzi krzyk kobiety właśnie pobitej przez męża. W lokalu obok słychać płacz małego dziecka, które domaga się opieki, i wrzask matki, która ma go dosyć, jak i dwójki kolejnych, które panoszą się w kuchni, nie wiedząc za bardzo, co ze sobą zrobić. Z okna po drugiej stronie słychać jęki kobiety, którą zadowala jeden z licznych kochanków. Ten mężczyzna za kilkanaście minut wyjdzie z budynku i przejdzie przez podwórko tuż obok chłopców, puszczając im oko w nic nieznaczącym geście. Nie będzie miał pojęcia, co innego mógłby zrobić. Nie będzie wiedział, co miałby im powiedzieć. Puści więc oko, uśmiechnie się, wyjdzie na zewnątrz i pójdzie w kierunku miasta. On wyjdzie, a chłopcy tu zostaną.

      Zostaną jeszcze kilka lat, a potem opuszczą to miejsce, tak jak ten mężczyzna, i z różnym skutkiem spróbują poukładać swoje życie poza murami tej oficyny.

      Jest rok tysiąc dziewięćset sześćdziesiąty dziewiąty i na podwórku kamienicy przy ulicy Bardowskiego w Częstochowie Stanisław Walter i Eryk Oruba obserwują, jak najmłodszy z nich, ośmioletni Jerzy Walter robi obroty na górnej poprzeczce trzepaka. Eryk jest tylko rok starszy od Jurka. Staszek jest już trzynastolatkiem.

      Dochodzi druga, chłopcy są już


Скачать книгу