Z moich kości. Marcin Dudziński
dotarł na miejsce, schylił się i oparł swoją ofiarę o ceglany mur, przy schodach prowadzących do katedry. Wyjął z plecaka ceramiczne naczynie z muzeum, nożyczki, kuchenną łyżeczkę, latarkę, gruby sznurek i ortalionowy płaszcz. Zdjął dziewczynie tkaninę z głowy, odsłaniając jej twarz. Po raz kolejny stwierdził, że jest śliczna. Pomyślał, że to ogromna szkoda, że pozostanie taka już tylko przez chwilę. Odwinął resztę materiału, odsłaniając jej sparaliżowane, nagie ciało. Nawet teraz, mimo że dziewczyna była mokra od potu, czuł zapach jej skóry, który przyprawiał go o przyjemne dreszcze. Wyjął z koca jej ubranie i małą torebkę, umieścił tuż za filarem. Wciągnął na siebie szary ortalionowy płaszcz, złożył koc w kostkę i zostawił go dwa metry obok.
– Ciiii… ciiii… wszystko zaraz się skończy – powiedział szeptem, gładząc ją po twarzy. – Najświętsza Panienka nad tobą czuwa. Zobacz. – Wskazał na niemal niewidoczne kontury maryjnej figurki stojącej na dwumetrowym filarze.
Dziewczyna nie miała możliwości wydania z siebie żadnego dźwięku. Nie mogła się poruszyć. Ale słyszała, czuła i bała się tak samo, jak Konrad Dryła kilka dni wcześniej.
Podniósł łyżeczkę i skoncentrował się. Wiedział, że jeśli chce osiągnąć najlepszy efekt, musi być bardzo precyzyjny. Włączył najsłabsze światło niewielkiej latarki i zbliżył się do dziewczyny, zaglądając w jej niebieskie oczy. Wiedział, że będzie ostatnim człowiekiem, który to robi. Wsunął łyżkę z lewej strony do jej oka, raniąc skórę powieki, ale nie naruszając gałki ocznej. Kiedy upewnił się, że narzędzie znajduje się w odpowiednim miejscu powoli, ale silnie pociągnął do siebie. Sądził, że będzie zmuszony do podważenia oka z drugiej strony, ale gałka po prostu wysunęła się na zewnątrz. Trzymała się na kilku mięśniach. Nawet nie próbował zatamować mocnego krwawienia z oczodołu. Pogładził jedynie dziewczynę po włosach.
Enukleacja prawego oka również przebiegła nadzwyczaj sprawnie. Odłożył łyżeczkę i podniósł nożyczki. Znów pogłaskał dziewczynę po głowie, tak jak kilka minut wcześniej. Jakby pomiędzy jednym a drugim gestem nic się nie wydarzyło. Wiedział, że teraz będzie jeszcze więcej krwi. Teraz najbardziej przyda się ortalion. Kucnął nieco z boku tak, żeby móc uniknąć krwawego chluśnięcia. Najgrubszy nerw wzrokowy zostawił sobie na koniec. Zaczął od mięśni przyśrodkowych i bocznych. Dźwigacz powieki górnej rozerwał się już wcześniej.
Chwycił w dłoń lewe oko dziewczyny i przeciął nerw wzrokowy, przekonując się, że dobrze zrobił, zmieniając pozycję. Krew trysnęła na gumowe rękawiczki i rękawy ortalionowego płaszcza. Chwilę potem odciął drugie oko i obie gałki włożył do ceramicznej misy.
Potem wszystko zrobił już bardzo szybko. Grubym sznurem przewiązał nadgarstki ofiary i podciągnął ją, niczym martwe zwierzę w ubojni. Drugi koniec przewiązał na cokole pomnika Maryi Panny. Zaparł się, napiął mięśnie i z całej siły naciągnął sznur, unosząc ramiona i ciało Justyny Radosz do góry. Podwiesił ją tak, że kolanami dotykała ziemi. Pociągnął tak mocno, że wyrwał jej obie ręce ze stawów barkowych. Między jej nogami położył misę z dwiema gałkami ocznymi. Ostatni raz spojrzał na jej oblicze, które teraz nie przyciągało już błękitem oczu i świetlistością blond włosów. Twarz dziewczyny przybrała kolor krwi i czerni, tkwiącej w pustych oczodołach. Z kieszeni wyjął strzykawkę i wstrzyknął jej śmiertelną dawkę środka zwiotczającego.
– Już dobrze. Jesteś teraz razem z Panienką – wyszeptał.
Mógł w końcu zdjąć płaszcz. Był cały spocony, ale czysty, nieskazitelny. Zawinął okrycie w koc i włożył do plecaka, podobnie jak latarkę i narzędzia. Wyjął z kieszeni starannie złożoną kartkę papieru i ostrożnie wsunął ją pod kruchą miskę. Wszystko było gotowe. Po minucie zniknął gdzieś w mieście. Rozpłynął się niezauważony.
Częstochowa chciała łkać, ale czuła jedynie parzący oddech wypełniający jej ziemię. Kolejnego dnia miało być jeszcze goręcej.
Kolejnego dnia wszyscy mieli sobie przypomnieć o drugiej częstochowskiej katedrze.
Rozdział 11
Czwartek, 21 lipca 1994
Jest rok tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiąty czwarty, ciepły lipcowy wieczór, a słońce, mimo późnej pory, jeszcze nie zaszło. Jerzy Walter i Eryk Oruba siedzą na wygodnych, rozkładanych krzesłach w ogrodzie nowego domu Eryka.
– Ten trawnik też na kredyt? – Jerzy z uśmiechem pyta swojego przyjaciela, nawiązując do faktu, że Eryk zapożyczył się, by kupić dom.
– Jak najbardziej! – odpowiada Oruba, unosząc do góry szklankę szkockiej whisky.
– Który to już kredyt? – pyta Jerzy.
– A czy to ważne? – ripostuje nonszalancko Eryk. – Firma się rozwija, ja się rozwijam, wszystko szybko się spłaci.
Wznoszą toast za przyszłość i wypijają whisky do dna. Jerzy jest policjantem od dziesięciu lat i radzi sobie świetnie w wydziale kryminalnym częstochowskiej komendy. Jednak gdy siedzi w ogrodzie u swojego przyjaciela, nie jest funkcjonariuszem, a przede wszystkim biznesmenem.
Jest rok tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiąty czwarty – i Jerzy, i Eryk są przedsiębiorcami. Każdy z nich ma działalność gospodarczą, interesy idą im dobrze. Dwa lata wcześniej Jerzy otworzył butik z ciuchami importowanymi z Chin. W papierach firmy figuruje jedna z najstarszych i najbardziej bogobojnych parafianek Stanisława, ale to Jerzy jest prawdziwym zarządcą i to on czerpie zyski. Jak się okazuje, ma rękę do wzorów i fasonów, a rzeczy, które przywozi, sprzedają się na pniu. Dlatego cieszy się na każdy wyjazd do Państwa Środka, mimo że podróż powrotna koleją z Pekinu trwa okrągły tydzień i Jerzy traci swój urlop, by móc rozwijać interes. Całą swoją energię skupia na pracy i mimo że nie ma czasu na nic innego, tak właśnie chce żyć. Jerzy ma cel i zajęcia, która pozwalają mu nie myśleć o Zuzannie Drylskiej i jej zaginionym synu Jakubie.
Jerzy ukrywa jednak pewien sekret, który dokucza mu coraz bardziej. Tajemnicę, którą chce podzielić się ze swoim przyjacielem, a whisky dodaje mu odwagi, by to zrobić. Dokładnie dwadzieścia jeden lat przed kradzieżą kości z częstochowskiego rezerwatu Jerzy Walter mówi Erykowi Orubie o swoim problemie.
– Doczepili się do mnie bardzo niedobrzy ludzie, robiący bardzo niedobre rzeczy… – oznajmia Jerzy. Nieco już bełkocze, bo whisky zaczyna działać.
– Niedobrzy ludzie? – dopytuje Eryk, bo wydaje mu się, że się przesłyszał. Alkohol szumi mu w głowie i sprawia, że cały taras przyjemnie się kołysze.
– No tak, kurwa… powiem ci, że nie jest to fajne… ale już nie mogę się wycofać – odpowiada Jerzy, nie wdając się w szczegóły. Ale kilka chwil później opowie Erykowi o tym, jak rok wcześniej, podczas jednego z transportów, miał nieplanowane spotkanie z czwórką Polaków na Dworcu Białoruskim w Moskwie.
– Podeszli i nawet nie przejmowali się tym, że jestem z policji. Przyłożyli mi gnata do skroni i kazali przepakować moje worki.
– Przepakować worki? Co to znaczy? – pyta coraz bardziej zainteresowany Eryk.
– Wożę ubrania w takich jutowych workach. Takich jak na ziemniaki. Śmieszne, ale tak to się robi. Sześć dni jadę z Pekinu do Moskwy. Można się zapić na śmierć, powiem ci. W Moskwie mam przystanek na Dworcu Białoruskim. Przesiadam się na pociąg do Warszawy. Tam mnie znaleźli. I kazali mi się przepakować… to znaczy włożyć do worków trochę ich towaru.
– Towaru?
– Narkotyków – odpowiada Jerzy po chwili milczenia.
Mimo że Eryk jest lekko pijany i