Z moich kości. Marcin Dudziński

Z moich kości - Marcin Dudziński


Скачать книгу
ci za milczenie? – pyta Eryk nagle wyjątkowo trzeźwo.

      – Płacą – wzdycha Jerzy.

      Na tym nie kończy się ich rozmowa. W kolejnych minutach Jerzy odsłoni przed Erykiem jeszcze kilka faktów i wymieni nawet nazwiska handlarzy, które zdążył już poznać. Potem płynnie przejdą do wymiany uwag o przedsiębiorstwie wędliniarskim Eryka i rozwijającym się eksporcie tanich parówek i szynek do Rosji. Eryk będzie snuł plany kolejnych inwestycja i opowiadał, co kupi za kilka lat za zarobione pieniądze.

      W momencie, w którym mówi Jerzemu o swoim biznesie, czuje się o wiele bardziej przedsiębiorczy niż jego ojciec wiele lat wcześniej. Czuje się zaradny. Czuje, że wkrótce może być panem tego świata. Eryk wtedy jeszcze nie wie, że już wkrótce nie będzie miał tego wszystkiego, o czym teraz tak emfatycznie opowiada. Nie może i niemal do ostatniej chwili nie będzie mógł przewidzieć tego, co się wydarzy.

      Ale mimo alkoholowego upojenia, który towarzyszy ich rozmowie, dokładnie zapamięta wszystkie fakty i nazwiska, które podał mu Jerzy.

      Rozdział 12

      Niedziela, 26 lipca 2015

      – No, kurwa, nie wierzę… – warknął naczelnik Marek Marczuk do słuchawki. Komisarz Adrian Solnica dał mu chwilę na oswojenie się z informacją, którą właśnie mu przekazał.

      Była niedziela, dochodziło południe. Marek Marczuk siedział w swoim mieszkaniu. Wraz z żoną rozkoszował się chłodnym powietrzem, które zapewniał przenośny klimatyzator, kupiony zaledwie dzień wcześniej. Oboje zgodnie stwierdzili, że temperatura w ich mieszkaniu była tak przyjemna, że powinni pobierać opłaty od wszystkich, którzy w najbliższych dniach zechcą ich odwiedzić.

      Telefon Solnicy sprawił, że Marczukowi momentalnie podskoczyło ciśnienie i znowu zrobiło mu się gorąco.

      – Ale żeby tak w niedzielę, do jasnej cholery!? – wyrzucił z siebie kolejne wściekłe słowa. Solnica wysłuchał ich ze spokojem.

      Naczelnik Marek Marczuk mieszkał z żoną w przestronnym, czteropokojowym mieszkaniu, które przeszło generalny remont kilka lat wcześniej, kiedy ich córka na dobre wyprowadziła się do Krakowa. Jej decyzję o podjęciu studiów z dziedziny architektury wnętrz oboje przyjęli wówczas z wielką ulgą. Po latach poszukiwania życiowej pasji córka w końcu znalazła swój cel. Obecnie miała własną firmę, coraz więcej klientów i narzeczonego, którego Marek Marczuk naprawdę lubił. Zresztą, nawet jakby było inaczej, to i tak musiałby go zaakceptować i dobrze o tym wiedział.

      Odkąd domowe gospodarstwo skurczyło się z powrotem do dwóch osób, ich związek nabrał nowego życia. Poczuli się tak, jakby startowali od zera. Tak jak wiele lat wcześniej, kiedy się poznali. Odkrywali siebie na nowo. Robili niekiedy takie rzeczy, że na samą myśl o nich czuli ekscytację i dostawali rumieńców. Córka odwiedzała ich regularnie, a oni czasem jeździli do Krakowa. Ich rozmowy coraz częściej schodziły na temat wnuków.

      Ta niedziela miała być doskonałym dniem w życiu Marka Marczuka. Miała stanowić mały oddech od sprawy zabójcy, którą żyła cała Częstochowa. W planie był lekki posiłek, a potem wspólne pochłanianie kolejnych odcinków serialu kryminalnego. Telefon Solnicy udaremnił te zamiary, a Marczuk najbardziej żałował tego, że nawet nie spróbuje pysznego spaghetti swojej żony.

      – Naprawdę powinien pan tu przyjechać – powtórzył Solnica, sądząc, że Marczuk się nad tym zastanawia.

      – Co ty powiesz… – skwitował ironicznie naczelnik. – Za piętnaście minut będę na miejscu – zakończył.

      Nie musiał mówić już nic więcej. Jego żona zorientowała się, co się święci. Znowu będzie o kilka odcinków przed nim. Wyszedł chwilę później i pojechał na ulicę Jasnogórską, do katedry Kościoła polskokatolickiego, zastanawiając się, czy kiedykolwiek wcześniej słyszał w ogóle o takim kościele.

      Wydawało mu się, że jest jedynym mieszkańcem tego miasta, który o tej porze odważył się opuścić dom. Na ulicach i chodnikach nie było nikogo. Tak jakby wszyscy wykupili klimatyzatory w całej Częstochowie i nie odchodzili od nich nawet na krok. Szedł o zakład, że wieczorne msze będą miały większe powodzenie niż te południowe.

      Wjazd na podwórko, w którego głębi znajdowała się katedra, był zastawiony przez radiowóz. Marczuk zaparkował pod blokiem. Idąc do katedry, minął starego volkswagena golfa z opuszczoną szybą od strony kierowcy.

      – A to czyje? – zapytał stojącego w bramie policjanta, wskazując na samochód. – Ktoś sobie wietrzy wnętrze w tym upale? – Zaśmiał się, ale policjant nie podjął tematu. Wyglądał na przejętego.

      – Nie, panie naczelniku… – odpowiedział, nie wiedząc, co zrobić z rękami. – To tego… tego, który tę kobietę… – Ruchem głowy wskazał na katedrę, próbując tym gestem dopowiedzieć to, czego nie był w stanie zawrzeć w składnym zdaniu.

      – Co, aż tak źle to wygląda? – spytał Marczuk.

      – No nie wygląda to ładnie… – odparł policjant.

      Marczuk wszedł na podwórko i zobaczył, że na terenie jest już kilka osób, w tym komisarz Solnica, Agata Stefańczyk i szef agencji ochrony, którego poznał w rezerwacie.

      – Coś nie macie najlepszej passy – zwrócił się do Tomasza Pietrzaka, który stał kilkanaście metrów od miejsca zdarzenia i robił wszystko, by nie patrzeć w stronę świątyni.

      – Tym razem to trochę inna sprawa, panie naczelniku – odpowiedział Pietrzak. – Nas już tu nie ma od lat. Została tylko tabliczka.

      – To znaczy? – zaciekawił się Marczuk.

      – To znaczy, że to miejsce nie jest chronione. Na pewno nie przez nas. Wisi tam jeszcze stary szyld z naszym numerem kontaktowym. O dziwo aktualnym. Ale to wszystko. Przyjechałem, bo jak policja dzwoni…

      – Dobra, dobra, niech mi pan tu już konwenansów nie uskutecznia – przerwał mu Marczuk. – To co pan tu jeszcze robi?

      – Czekam, żeby złożyć zeznania. Ten duży mi kazał – odparł, wskazując funkcjonariusza Solnicę.

      – To niech pan czeka – powiedział Marczuk i poszedł w kierunku katedry. Nawet z dużej odległości widział, że to, czemu się za chwilę przyjrzy, zapadnie mu w pamięć na długo. Za siatką, na terenie liceum, dostrzegł dwójkę gapiów, którzy mimo skwaru przyglądali się działaniom krzątających się funkcjonariuszy.

      Bez słowa podszedł do niewielkiego pomnika Maryi i spojrzał na zakrwawione ciało młodej kobiety. Nikt z zebranych się nie odzywał, dając mu chwilę, na przyzwyczajenie się do tego widoku.

      – Ja pierdolę… – westchnął cicho.

      Ciało dziewczyny było przywiązane do filaru. Głowa opadła na klatkę piersiową, a długie blond włosy zakrywały twarz. Nie musiał jej jednak widzieć. Wiedział, że gałki oczne, które leżały w ceramicznej misce, należały do dziewczyny. Wokół było mnóstwo zaschniętej krwi. Ziemia i trawa przybrały brunatną barwę. Ofiara była naga, a jej ubrania, starannie złożone, leżały obok.

      – Ten sam gnój to zrobił… – odezwała się w końcu Stefańczyk. Drugi technik kończył fotografowanie miejsca zdarzenia.

      – Sadysta… – dopowiedział Solnica.

      – Ano sadysta, sadysta… – przytaknęła Stefańczyk. – Do tego bardzo uzdolniony.

      Marczuk wyjął telefon i zadzwonił do Jerzego Waltera. Komendant miał być na miejscu za kilka minut.

      – Jak długo nie żyje? – zapytał Marczuk,


Скачать книгу