Z moich kości. Marcin Dudziński
by bawić się z trójką przyjaciół.
Kiedy Jerzy Walter robi czwarty obrót na górnej poprzeczce trzepaka, w łukowatej bramie podwórka pojawia się sylwetka taty Eryka. Tata Eryka jest przedsiębiorczy. Zbiera i sprzedaje złom. Akurat ciągnie za sobą pusty wózek, co oznacza, że udało mu się sprzedać jego zawartość w niedalekim skupie. Wraca do domu tylko po to, żeby się posilić. Po obiedzie ponownie wyjdzie na miasto w poszukiwaniu żelastwa. Tata nie zabiera ze sobą Eryka, ale chłopiec wie, że tata jest zaradny i przedsiębiorczy. Obserwuje ojca i kiedyś chce być taki jak on.
I wiele lat później Eryk zostanie przedsiębiorcą. Będzie działał i szukał swojego miejsca na wolnym rynku. Odniesie sukces, który na kilka lat zapewni mu spokój i dostatek. Ale będzie chciał więcej, za dużo, zbyt szybko i w pewnym momencie przesadzi. Okaże się, że ojciec nie nauczył Eryka, jak być naprawdę przedsiębiorczym. Eryk upodobni się do ojca i będzie robił dokładnie to, co on robi teraz, kiedy wchodzi na podwórko, ciągnąc za sobą pusty wózek.
– Mama wołała? – pyta tata Eryka, idąc w kierunku zdezelowanych drzwi do klatki.
– Nie, jeszcze nie – odpowiada cichym głosem chłopiec.
– Do licha… Chodź na górę. Musisz przecież coś zjeść – mówi jego tata, a Eryk biegnie za nim i znika w klatce.
Bracia zostają sami, ale za kilka minut słyszą wołanie matki i także idą na obiad.
– A wiesz, mały, że jutro niedziela i jest mecz? – pyta Staszek swojego brata, gdy widzi niepokój malujący się na jego twarzy. Staszek próbuje sprawić, żeby Jurek pomyślał o czymś miłym, bo wie, że jego młodszy brat wcale nie chce wracać do domu. I dlatego wolałby w ogóle nie czuć głodu. Ani teraz, ani nigdy.
Rozdział 8
Piątek, 24 lipca 2015
W amerykańskim Parku Yellowstone temperatury wzrosły do tego stopnia, że asfalt biegnących tamtędy dróg zaczął się topić i zamienił się w ciekłą substancję. Ówczesny rzecznik parku stwierdził nawet, że konsystencją przypominał owsiankę. Do takiego stanu rzeczy przyczyniła się także wrząca magma wypełniająca zbiornik podziemnego superwulkanu.
Od kilkunastu dni częstochowianie czuli się właśnie tak, jakby żyli w morzu płynnej lawy. Gorące powietrze zalewało ich z góry, od słońca, i z dołu, od strony nagrzanej, oddającej swe ciepło ziemi. Miejscami asfalt zrobił się tak miękki, że starsi mieszkańcy przypomnieli sobie dawne czasy, kiedy po każdym cieplejszym dniu w chodnikach pozostawały zastygłe ślady damskich obcasów. Były jeszcze w Częstochowie takie ulice, w których asfalt pamiętał tamte lata. W tych dniach przyjmował już nie tylko ukłucia damskich szpilek, ale odkształcał się pod naciskiem sandałów, klapek, a nawet dziecięcych tenisówek. Te chodniki miały w przyszłości stać się alejami upamiętniającymi upalny horror, przez który przeszło miasto.
Temperatury zamieniły powietrze w gęstą, lepką, półprzejrzystą maź, tak że ciężko było dostrzec cokolwiek z oddali. Zatarły się kontury miasta. Idący w odległości kilkunastu metrów ludzie przypominali rozmyte sylwetki bladych duchów. W tym skwarze ludzki wzrok wszystko brał za pustynne złudzenie i gdyby tony złocistego piachu przykryły nagle miasto, nikt nawet nie zauważyłby, że coś się zmieniło.
Jerzy Walter wyglądał przez okno swojego gabinetu. Mimo że klimatyzacja pracowała na najwyższych obrotach, on i tak czuł skwar, który unosił się na zewnątrz. Sylwetki przechodniów i kształty przejeżdżających samochodów przypominały złudne efekty załamujących się promieni świetlnych. Jerzy patrzył na nie, ale ich nie widział. Cały czas miał przed oczami bestialsko zamordowanego Konrada Dryłę i wiedział, że ten widok nie był żadnym urojeniem. Od dwóch dni nie umiał wyrzucić go z głowy.
Przemógł się i ostatnie noce spędził z Kariną w jej mieszkaniu, choć zwykle starał się tego unikać ze względu na obecność jej schorowanej matki. Wcześniej tylko raz został do rana i oboje stwierdzili, że czuli się wówczas jak nastolatkowie zamykający się w pokoju i ukrywający przed rodzicami. Jeśli chcieli spędzić razem noc, to zawsze spotykali się u niego. Pani Zofia czuwała wówczas przy niedołężnej matce. Tym razem jednak Karina potrzebowała jego obecności, a nie miała serca prosić opiekunki o kolejne przysługi. On też czuł się spokojniejszy, mogąc być bliżej niej.
Odnalezienie kości z rezerwatu tuż obok ofiary morderstwa przeraziło Karinę, a jego samego przyprawiło o gęsią skórkę. Nie zdradził jej szczegółów mordu, ale sam fakt niejasnego związku kradzieży w rezerwacie ze zbrodnią wystarczył, żeby straciła wrodzoną pewność siebie.
Drzwi do jego gabinetu otworzyły się i stanął w nich Marek Marczuk. Jerzy zamyślił się tak mocno, że nie słyszał pukania.
– Można, panie komendancie? – wyartykułował Marczuk. – Pukałem…
– Tak, wiem, wchodź, wchodź… – odpowiedział szybko Jerzy.
Dochodziła jedenasta rano, czyli wyznaczona pora odprawy poświęconej morderstwu na Złotej Górze.
Marczuk wszedł i zajął miejsce tuż przy szczycie stołu konferencyjnego.
– Jeśli taka pogoda się utrzyma, to ratownicy nie nadążą z cuceniem pielgrzymów – zagaił, widząc, że Jerzy wciąż spogląda w stronę okna. Zbliżał się piętnasty sierpnia, czyli dzień, w którym miasto musiało być przygotowane na wizytę dziesiątek tysięcy pątników.
– Nie chcę sobie nawet tego wyobrażać – odparł Jerzy. – Na szczęście do święta zostało jeszcze trochę czasu.
Marczuk chciał coś dodać, ale rozległo się pukanie do drzwi i po chwili do gabinetu zaczęły wchodzić kolejne osoby. Pomieszczenie wypełniło nieprzyjemne zgrzytanie przesuwanych po podłodze krzeseł. Irytujący hałas ustał po kilkunastu sekundach, gdy wszyscy zajęli swoje miejsca przy stole.
Jerzy również usiadł i przesunął wzrokiem po twarzach zebranych. Wszyscy wyglądali na zaspanych, jakby dopiero co zwlekli się z łóżka. Raczej unikali jego wzroku. Jerzy czuł, że dzieje się tak, bo nikt z nich nie ma dobrych informacji.
– Wolałbym, żebyśmy nie musieli urządzać nadzwyczajnych zebrań, tym bardziej w takich sprawach, ale jest jak jest – rzucił. – Jak wiecie, mamy tu od wtorku niezły pierdolnik. Im szybciej go posprzątamy, tym lepiej dla nas wszystkich. – Jerzy zrobił chwilę pauzy, po czym wskazał ręką na Marczuka. – Marek zacznij i uporządkuj fakty.
Marczuk poprawił pozycję na krześle i szybko sprawdził przedziałek.
– Po pierwsze – rozpoczął energicznie, patrząc w kartkę z notatkami. – W niedzielę późnym wieczorem, około dwudziestej trzeciej pięćdziesiąt, dokonano włamania do Rezerwatu Archeologicznego Kultury Łużyckiej przy ulicy Łukasińskiego 20 i skradziono kilka bezcennych eksponatów. Pobito i związano pracownika ochrony, Wacława Mikę, lat 68, który przeleżał w pozycji niemal embrionalnej aż do wtorkowego poranka. – Marczuk zrobił chwilę pauzy i spojrzał na Jerzego, który skinieniem głowy dał mu znak, by kontynuował. – Kilka minut przed szóstą rano Wacława Mikę znalazł zmieniający go na stanowisku Radosław Pulpa, również pracownik ochrony. Wezwano karetkę i nas oczywiście. Po kilku minutach na miejscu zjawił się obecny tutaj aspirant Paweł Krakowski. – Marczuk wskazał ręką na siedzącego kilka krzeseł dalej funkcjonariusza. – A chwilę później, technicy z dochodzeniówki. – Podobnym gestem przedstawił młodego mężczyznę w okularach, który nerwowo poprawił na nosie ciemne plastikowe oprawki.
– Z czynności, jakich dokonano na miejscu, wynika, że sprawca działał w pojedynkę, a jego celem była tylko i wyłącznie kradzież kości i ceramiki z jednego z grobowców. Unieszkodliwienie ochroniarza było jedynie niezbędnym