Z moich kości. Marcin Dudziński

Z moich kości - Marcin Dudziński


Скачать книгу
do pierwszej dziesiątki częstochowskich atrakcji.

      Ulica Złotogórska, prowadząca do głównego wejścia oraz do punktu widokowego, była zamknięta. Stojący przy radiowozie policjant informował, że tego dnia Park będzie nieczynny.

      – I co powiesz ludziom, jak spytają o powód? – zapytał Jerzy funkcjonariusza, opuszczając szybę w swoim mondeo.

      – Rutynowe ćwiczenia – odparł dziarsko trzydziestokilkuletni blondyn.

      – Bardzo dobrze. Nie chcemy na razie żadnego rozgłosu. – Pokiwał głową Jerzy.

      – Tak jest, panie komendancie!

      Jerzy podjechał pod bramę, gdzie stało już kilka radiowozów i trzy nieoznakowane samochody. Jeden z nich należał do prokuratora. Wejścia pilnował kolejny funkcjonariusz. Komendant wszedł do środka i udał się w stronę grupy kilkunastu osób. Skręcił w lewo, w jedną z alejek. Po drodze minął miniatury bazyliki św. Franciszka w Asyżu, katedry św. Jakuba Większego w Santiago De Compostella i bazyliki Niepokalanego Poczęcia w Lourdes. Marczuk zobaczył go pierwszy i potruchtał w jego kierunku, dając ręką znak, by się zatrzymał. Jerzy przystanął. Dwadzieścia metrów biegu w tej temperaturze i Marczuk był cały mokry.

      – Przygotuj się na niezbyt przyjemny widok – powiedział naczelnik, kiedy dotarł do Jerzego. – Nie wiem, o której jadłeś, ale uważaj, żeby twoje śniadanie nie wylądowało na ziemi obok śniadania dyrektorki parku. To ona go znalazła.

      – Aż tak źle? – zapytał Jerzy.

      – Bywało gorzej, ale dawno nie mieliśmy z czymś takim do czynienia. Ktoś go nieźle pokroił. Agata kończy właśnie oględziny. Pomyślałem, że cię uprzedzę. Wiesz, głupio by było, gdyby komendant zrzygał się na oczach podwładnych – dokończył Marczuk, puszczając oko do swojego przyjaciela.

      Jerzy tylko pokręcił głową.

      Chwilę później podeszli do ofiary. Ciało było oparte w pozycji półleżącej o makietę Bazyliki Narodzenia Pańskiego w Betlejem. Chłopak miał na sobie skejterskie tenisówki, obszerne krótkie spodenki i niebieską koszulkę bez rękawów. Na jego chudym, pozbawionym jednej ręki ciele wyglądała jak zmięta flaga… Wokół śmierdziało niemiłosiernie. Jerzy zakrył nos ręką, ale i tak miał wrażenie, że odór wkrada mu się do środka przez oczy. W tym upale rozkład ciała ofiary postępował błyskawicznie. Rzeźnik odrąbał rękę chłopaka, jakby pomylił Konrada Dryłę z martwym zwierzęciem. Obok rozrzucił kilkanaście mniejszych kawałków kończyny. Wyglądały jak skrawki gorszego mięsa, przygotowane do zmielenia.

      Nad ciałem pochylały się dwie osoby. Jedna z nich odwróciła się i zauważyła Jerzego, który miał już dosyć patrzenia na trupa i zrobił kilka kroków do tyłu. Kobieta podniosła głowę i podeszła bliżej.

      – Mamy w okolicy niezłego dewianta – powiedziała Agata Stefańczyk, opuszczając maseczkę ochronną. Czterdziestotrzyletnia kobieta była najlepszym technikiem kryminalistyki, o jakim ten region słyszał od dziesięcioleci. Świetnie wykształcona, najpierw na studiach we Wrocławiu, a potem na półrocznych kursach w San Francisco i Miami. Kiedyś regularnie odwiedzała branżowe konferencje, finansując wyjazdy z własnych środków. Dysponowała ogromną wiedzą oraz intuicją, która rzadko ją zawodziła, i pokaźnym biustem, którego przy takiej pogodzie nie mogła ukryć, nawet pod służbowym kitlem.

      – Właśnie widzę. To przypomina jakiś mord rytualny – odparł Jerzy.

      – Coś w tym stylu.

      – Wątpię, by zrobili to złodzieje samochodów. To mi wygląda na coś zupełnie innego. Coś nowego – wtrącił Marczuk.

      – Wiemy, kim jest ofiara?

      – W kieszeni znalazłam jego portfel. W środku był dowód – odpowiedziała Agata Stefańczyk i skinęła na Marczuka.

      – Konrad Dryła, lat 23, chociaż mnie wygląda na młodszego – powiedział Marczuk i zaśmiał się, choć właściwie sam nie wiedział dlaczego. – Syn Zenona i Magdaleny.

      – Zenona? Zenona Dryły? – zapytał natychmiast Jerzy.

      – No tak. A co? – Marczuk popatrzył na niego z zaciekawieniem.

      Jerzy zawahał się.

      – Nie… nic… Chyba gdzieś już słyszałem to nazwisko – wyjaśnił po chwili.

      – Dobra, ja muszę go stąd szybko zabierać – powiedziała technik, zmieniając temat. – Zaraz mi się całkiem rozłoży.

      Kiwnęła głową i zaczęła się oddalać. Po chwili jednak odwróciła się i dodała:

      – I jeszcze jedno, tak dla wzmocnienia efektu. Coś nam się wydaje, że ktoś mu tę rękę kroił na żywca. Biegły lekarz jest podobnego zdania. Ma jeszcze to potwierdzić na sekcji, ale jest prawie pewien, że tak było.

      Spojrzeli po sobie z odrazą, mając świadomość, że przeczucia Agaty Stefańczyk często się sprawdzają.

      Jerzy rozejrzał się dookoła i napotkał wzrok prokuratora Aleksandra Górskiego, który stał kilkanaście metrów dalej, przyglądając się jednej z miniatur. Górski był niski i niepozorny. Miał na nosie okulary z grubymi, przyciemnianymi szkłami w stylu takich, jakie przed laty nosił Zbigniew Wodecki. W tej aurze sprawdzały się idealnie. Wszystko to, w połączeniu z chłopięco przystrzyżonymi, krótkimi włosami i zawsze nieco zbyt obszerną garderobą, nie pomagało mu w budowaniu autorytetu. Górski był jednak niezwykle inteligentny i myślał w szybki, przenikliwy sposób. Poza tym był po prostu miłym i dobrym człowiekiem, co w tym fachu stanowiło rzadkość. On jednak pozostał sobą i znalazł swoje miejsce pośród zgrai gruboskórnych kolegów z pracy. Być może dlatego, że jako prokurator śledczy miał dość patrzenia na zło, które ludzie wyrządzają sobie nawzajem. Starał się więc nie przenosić go na własne stosunki z drugim człowiekiem.

      – Cześć, Olek – zagaił Jerzy, podchodząc do niego.

      – Cześć – odpowiedział Górski cienkim głosem, wyciągając rękę na powitanie. – Widzę, że sam się do nas pofatygowałeś.

      Jerzy uścisnął jego dłoń.

      – Marek zadzwonił i powiedział, że nie może mnie to ominąć – odparł, spoglądając na Marczuka.

      – No, nie powinno. – Górski pokiwał głową. – Wygląda mi to na początek serii. Marek wspomniał, że tych kości skradziono z muzeum więcej. Nie chcę krakać, ale wydaje mi się, że musicie urządzić porządne polowanie. Poza tym ten liścik…

      – Liścik? – zapytał Jerzy.

      – No liścik. Wierszyk – wyjaśnił Górski, przerzucając wzrok na Marczuka. – Nie powiedzieliście mu jeszcze? – zapytał naczelnika.

      – Nie, jeszcze nie – powiedział Marczuk i odwrócił się w stronę ofiary, wskazując na nią palcem. – W odciętej dłoni chłopaka znaleźliśmy kartkę. Agata rozłożyła ją, chcąc sprawdzić, czy w środku nie ma czegoś ekstra. Okazało się, że nasz dewiant jest też poetą i pisze wiersze. Nawet ładne. Choć na razie nie wiadomo, o czym i po co. Agata już ją zabezpieczyła, ale jak ładnie poprosimy, to nam pokaże. Chodź.

      Chwilę później jeden z techników wyjął z foliowego, zapinanego na suwak woreczka białą kartkę i rozłożył ją, trzymając tak, by w ostrym słońcu dało się odczytać zapisane na niej słowa. Jerzy przyjrzał się i zaczął czytać, czując, jak dreszcz wstrząsa nim po każdym wersie.

      

      Pusto tutaj, nie ma ducha

      Lecą ćmy tak blisko ucha

      Słychać wrzaski, słychać jęki

      Niepodobne do stajenki

      

      Tu


Скачать книгу