UNSCRIPTED. MJ DeMarco
biegu do zatłoczonej windy. W drodze na sześćdziesiąte piętro, otoczony współwięźniami, mam kilka sekund na medytację: „Dobry Boże, dlaczego dziś nie jest piątek?”. Nie ma czasu na fantazjowanie — drzwi się otwierają, a za nimi czeka czyściec — kolosalnej powierzchni przestrzeń z boksami ułożonymi w cele. Podobnie jak w więzieniu, każda z nich dostosowana do swojego mieszkańca — udekorowana zdjęciami rodziny, przypinkami z cytatami z Biblii i zwykle lekceważonymi mądrościami. Czasem trafi się jakaś praca plastyczna dziecka, które jeszcze nie wie, że czeka je podobny los.
Staram się sam siebie oszukać: „OK, przynajmniej mam pracę”. Przynajmniej próbowałem, ale nie umiem oszukać swojego serca. Wdzięczności nie powinno odczuwać się jak na ławie śmierci w San Quentin.
Docieram do swojego boksu, rzucam torbę na podłogę i opadam na krzesło.
Coś nie gra.
Manny, mój sąsiad, który zaczyna dzień godzinę przede mną, nie dotarł do pracy. Jego biurko zostało kompletnie wyczyszczone.
Wtedy to zauważam.
Na wierzchu skrzynki na wiadomości leży korporacyjna koperta z pieczątką „POUFNE”.
Cholera — to nie może być nic dobrego.
Ostatni „list miłosny” z tym napisem informował o podwojeniu składki na ubezpieczenie zdrowotne, bo Kongres uchwalił jakiś popieprzony przepis, którego i tak nikt nie przeczytał. Przerażony, otwieram kopertę.
Okazuje się, że Manny wyleciał dziś rano za niewykonywanie swoich obowiązków. W zasadzie jego praca była wykonywana, ale nie przez niego. Podobno Manny chytrze zlecił swoje zadania grupie informatyków z Chin, co pozwalało mu na przeglądanie serwisu Reddit i oglądanie śmiesznych filmików w sieci całymi dniami. Tajna operacja trwała od miesięcy.
Korporacyjny komunikat informował o zwolnieniu Manny’ego i tymczasowym obciążeniu mnie jego obowiązkami. Firmową kurtuazję odczytuję jak ofertę złożoną przez Don Corleone: moja praca wydłuży się o godzinę dziennie i o jedną sobotę w miesiącu przez kolejne trzy miesiące — za dokładnie tę samą płacę. OMFG. A najlepsze, że oni wcale nie żartują.
Nagle widzę scenę z kompaktorem śmieci z Gwiezdnych wojen. Powietrze się rozrzedza, łzy cisną się do moich oczu, a nad boksem 129A zbiera się wywołująca duszności chmura. Zaciskam szczękę tak mocno, że jeden z moich zębów trzonowych pęka na pół. Przynajmniej dentysta się ucieszy. Rodzi się furia, a po niej nadchodzi gorzkie uczucie żalu i zdrady. Sam nie wiem, kogo mam ochotę udusić — swojego szefa, pracownika z boksu obok czy samego siebie.
Czym ja się stałem?
Czy po to spędziłem pięć lat na studiach?
Mój plan był inny!
Na mojej twarzy rysuje się grymas niezadowolenia — jak u dziecka, któremu zabrano lizak. Tymczasowe szaleństwo zostaje odepchnięte przez nagły przebłysk logiki: uśmiechnij się i to przełknij. Jestem uwięziony. Nie mogę odejść. Mam rachunki, karty kredytowe, kredyt hipoteczny, niezłe auto, kredyt studencki w wysokości 50 tysięcy i… brak oszczędności. Do tego dochodzi Amanda — moja modna, nieco spięta dziewczyna, która żądała pierścionka zaręczynowego już pół roku temu. Dorzuć jeszcze tykający z zawrotną prędkością zegar biologiczny i masz obraz naszego związku — to jak jazda samochodzikami z gumowymi zderzakami w wesołym miasteczku. Próbuję sobie to jakoś uzasadnić: „ta praca jest dla mnie wszystkim”, „bez niej będę srał cegłami bez pieluchy”.
Przez kolejne cztery godziny siedzę w swoim boksie, klepiąc w komputer, przedzierając się przez detale zamówień zakupowych, przeterminowane faktury oraz wewnętrzne raporty wzrostu — korporacyjną wersję przewinień na boisku szkolnym. W miarę jak mój dzień ślimaczy się do przodu, uświadamiam sobie, że przede mną jeszcze cztery dni i pół soboty tego piekła. Przełykam dołującą prawdę — moje marzenia są martwe. Nagrodą pocieszenia za nie stał się samochód i weekend.
Przez resztę dnia jestem przytłoczony przez ogrom pracy do wykonania, gapiąc się na zegar jak śliniący się na myśl o kości pies. Minuta za minutą zegar potęguje sprzeczności, które nadgryzają mój mózg. Z każdą chwilą umiera część mojej duszy, mimo że każda z nich przybliża mnie do dzisiejszej wolności.
Dziesięć godzin wcześniej czas wydał rozkaz, aby wstawać, a teraz rozkazuje mi wyjść z pracy.
Wskakuję do samochodu, dołączając do innych, którzy również zmagali się z podobnie dławiącym duszę dniem. Czuję ulgę, że to już koniec i że szalupa ratunkowa już na mnie czeka. Jest poniedziałek, a to oznacza mecz ligi NFL. Po raz pierwszy dzisiaj się uśmiecham. Uśmiech znika siedem minut później. Był wypadek na autostradzie I-90 i będę tkwił w korku przez kolejne dwie godziny. To oznacza, że przegapię większość meczu.
W domu, pokonany i zdemoralizowany, padam na kanapę i otwieram puszkę budweisera. Smakuje jak schłodzone siki. Jeden łyk i wszystko jasne. Nie używa się noża do smarowania, kiedy potrzebna jest piła łańcuchowa. Cztery strzały Jacka Danielsa później misja zostaje wykonana.
Pokój wiruje. Pochłania mnie telewizor i udaje mi się załapać na ostatnie dziesięć minut meczu Steelers z Broncos — krótkiego starcia, niewartego oglądania.
Przeskakuję po kanałach, z których każdy jest alternatywną rzeczywistością. Oddaję hołd telewizji: mogę anonimowo oglądać życie tych, którzy męczą się z depresją podobną do mojej, a może właśnie, co ciekawe, tych, którym się poszczęściło i od tego uciekli.
Kiedy wznoszę toast na cześć śmierci moich marzeń, powtórka serialu Prawo i Sprawiedliwość zostaje przerwana reklamą ze zbyt podekscytowanym narratorem z kiepskim brytyjskim akcentem. Sprzedaje gorset wyszczuplający ze spandeksu. Okazuje się, że dziesięć lat objadania się pączkami z budyniem można naprawić w 10 sekund, oczywiście zakładając, że nie rozbierzesz się do naga przy głupku, który dał się na to nabrać. Podczas przekrzykiwania się sprzedawców na temat ich „tłamszącego tłuszcz ciucha”, powoli traciłem kontakt z rzeczywistością. Nie zapadłem w głęboki sen, ale w płytką otchłań zapomnienia, mającą dodać mi sił.
Godziny zdawały się być minutami, roztrzaskanymi bezlitośnie przez poranny hałas…
• Jakim cudem w ten sposób skończyliśmy?
• Dlaczego nie daliśmy rady
• Zobaczyć znaków, które przegapiliśmy,
• I spróbować odwrócić role.
Kurwa.
Czas na powtórkę…
Przypisy:
3 Wolne tłumaczenie fragmentu tekstu piosenki zespołu Nickleback „Someday”.
4 Amerykańska maskotka popularnej marki płatków śniadaniowych.
ROZDZIAŁ 2.
BEZTROSKIE SZEPTY:
WINNE DUSZE NIE CZUJĄ RYTMU
Nikt z nas nigdy nie osiągnie niczego wspaniałego lub majestatycznego, jeśli nie będziemy słuchać szeptu, który tylko my sami możemy usłyszeć.
~Thomas Carlyle, filozof
To „coś” to naprawdę jest coś…