Wspomnienia w kolorze sepii. Anna J. Szepielak

Wspomnienia w kolorze sepii - Anna J. Szepielak


Скачать книгу
biorąc do rąk papier z wierzchu.

      – Zostaw – mruknęła Joanna. – Może kiedyś dzieci Janki będą ciekawe, jakie oceny dostawała ich babcia w szkole?

      – Na pewno. – Elwira chichotała rozbawiona. – Daj, wezmę albumy i chodźmy już na tę kawę. A przy okazji sprawdzimy w internecie, jak wygląda sprawa z tymi wykresami rodowodów. Ja się zupełnie nie znam na genealogii. – Otrzepała pobrudzone kurzem dżinsy.

      – Ja też nie bardzo, ale już widzę, że będę z tym mieć kłopot.

      – Dlaczego?

      – Bo w korzeniach drzewa genealogicznego najczęściej wpisuje się przodków z obu stron. Z dziadkami Podlaskimi nie będzie problemu, ale z babcią Danusią to już zupełnie co innego.

      – Czemu?

      – Bo zdaje się, że niewiele nam wiadomo o jej rodzinie. Mam tylko jakieś mgliste wspomnienia. Babcia Danusia przyjechała do Polski po wojnie prosto z robót w Niemczech z tą jedną walizką, w której leżały albumy – wyjaśniła, widząc pytające spojrzenie Elwiry. – Nie ocaliła praktycznie nic z rodzinnego domu, żadnych papierów. Nie wiem, czy uda mi się zidentyfikować wszystkich moich przodków po jej stronie.

      – Czekaj, pogubiłam się. Mówiłaś, że ona pochodziła ze Starego Sącza.

      – Nie. Mówiłam, że tam mieszkała i tam urodziły się jej dzieci. To dziadek był ze Starego Sącza. Babcię przywiózł sobie ze świata.

      – To gdzie ona się w końcu urodziła?

      – Babcia Danusia? We Lwowie.

      * * *

      A.D. 1920, wieś w pobliżu Lwowa

      Zaskrzypiały drzwi chałupy. Młody chłopak wszedł do izby, tupiąc bosymi stopami. Rozejrzał się po ciepłej kuchni wypełnionej lekko kwaśnym zapachem fermentującego ciasta chlebowego.

      – Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus – mruknął.

      – Na wieki wieków – odparła gruba kobieta odwrócona do niego plecami.

      Pochylała się właśnie nad dębową dzieżą i starannie wyskrobywała z niej resztki ciasta.

      – Siadaj no, synuś – stęknęła. – Zjedz co, bo już słońce wysoko i do obory trza zajrzeć. Parobek wałkoni się ostatnio i trza go ciągle do roboty gonić. Miej na niego oko, bo jeszcze nam do wojska ucieknie.

      – Przecież kulawy jest.

      – A bo to zatrzyma jego? Do wojaczki go ciągnie.

      – Dobrze, matko.

      Ziewnął przeciągle, usiadł przy stole nakrytym pożółkłym obrusem i sięgnął po gliniany dzbanek ze zsiadłym mlekiem. Z chlupotem nalał sobie pełny kubek, rozpryskując wokół białe krople.

      – Gdzie to ojciec? – spytał mrukliwie.

      – A gdzieżby? W polu. Zboże i ziemniaki poszedł obejrzeć. Modlę się, żeby Bóg w tym roku zesłał nam trochę spokoju, bo trza zebrać z pól co bądź, nim znowu wojska zagony poniszczą. Inaczej na przednówku z głodu pomrzemy. – Kobieta wyprostowała się z pewnym trudem. Otarła pot z czoła przedramieniem, żeby nie ubrudzić się od dłoni oblepionych szarawym ciastem. – Każdy by ino z cudzej pracy brał i krzyczał, że mało dają, a robić nie ma komu. Przyszłyby te urzędniki z Warszawów zaorać pole bez koni, skoro je pobrali tak chętnie dla wojska! Ręki by potem po nasz chleb tak bez wstydu nie wyciągali – marudziła.

      – Żołnierz też musi coś jeść. – Chłopak wzruszył ramionami.

      – Gadają, że w mieście już szykują się do wojowania – potwierdził chłopak.

      – To i nas nie ominie.

      – Dobrze, że nasze chałupy na uboczu i blisko lasu. Jest gdzie odskoczyć.

      Kobieta z resztki wyskrobanego ciasta uformowała mały bochenek i włożyła go do pustego słomkowego koszyka. Pozostałych kilka bochenków, ładnie wyrośniętych, leżało już w równym rzędzie na ławie pod ścianą.

      – Dlatego zapasy trza robić i nie obzirać się na nic – powiedziała niezadowolona. – Pora to czy nie, ze dwa świniaki trza od razu zarżnąć, mięsa zasolić i powędzić. Żołdacy, jak do wsi wpadną, niech sobie kury ganiają. A do cerkwi i do kościoła wosku na ofiarę zawieziesz jeszcze dziś, żeby nas nieszczęścia ominęły.

      Chłopak wzruszył ramionami, odgryzając spory kęs ciemnej pajdy posmarowanej masłem.

      – A bo to pomoże? – burknął z pełnymi ustami. – W gazetach ino straszą. Ale jak chcecie, matko, to wezmę któregoś brata stryjecznego i do wieczora tę nową ziemiankę galanto oporządzimy. I dla nas, i dla zapasów miejsce tam będzie, bo piwniczka w stodole już pełna. A i bronić się na szczęście jest czym.

      – Dobrze, synuś. Ino tej nowej strzelby, coś ją z miasta przywiózł, ojcu nie pokazuj. Wiesz, że zakaz posiadania broni jest i ojciec kazałby oddać. On za uczciwy na wojnę.

      – Wiem – mruknął. – Stryjna na przechowanie ją wzięła, bo i tak w razie czego razem z jej chłopakami do obrony naszych chałup staniemy.

      – Ehe. – Kiwnął głową.

      Przez chwilę patrzył, jak matka wygarnia żar, a następnie czyści piec świerkowym pomiotłem. Mimo podkasanych do łokci rękawów koszuli i byle jak podpiętej u pasa spódnicy, ukazującej grube białe kolana, kobieta aż sapała od gorąca buchającego z pieca. Szybkim ruchem zsunęła z jasnych włosów chustkę, przetarła nią spoconą twarz i niedbale rzuciła ją w kąt. Wzięła w garść nieco grubej mąki i sypnęła ją do wnętrza pieca.

      – Za gorący – mruknęła do siebie, wpatrując się w rozgrzaną czeluść.

      Chłopak skończył jeść i rozparł się na ławie.

      – A jaśnie księżniczka jeszcze śpi? – spytał zgryźliwie. – Nie mogłaby to ruszyć się z puchów i matce pomóc, kiedy już w domu siedzi?

      Kobieta wyprostowała się.

      – Antek! Ile razy mam mówić, że takich rzeczy słyszeć nie chcę?! – huknęła na niego. – To twoja starsza siostra i szanować ją masz!

      Skulił się pod ciężarem matczynego spojrzenia.

      – Przepraszam, matko – burknął bez przekonania. – Skoro wolisz, żeby z niej żadnej wyręki nie było, jak zwykle…

      – Nie mądrz się, synuś. – Podeszła do chłopaka i czule pogłaskała go po rozczochranej głowie. – I zazdrościć siostrze nie masz czego. Ty całą gospodarkę po nas weźmiesz, jeśli Bóg uchowa i nas wcześniej nie spalą. A Maryśka… Szkoły pokończy, to się ją dobrze za mąż wyda i będzie szczęśliwa. Kształcona, ładna i aligancka jest, to w mieście urzędnik ją weźmie albo jaki doktór. Jeszcze będziemy mieć z niej pożytek w trudnych czasach.

      – Całą gospodarkę – gderał chłopak, udając,


Скачать книгу