Idealna żona. Kimberly Belle
po jednorazowy telefon, by wyszukać coś w Internecie, gdy w dalekim krańcu parkingu zauważam szyld Best Buy. To oznacza komputery i bazy danych. Internet dostępny od zaraz, za darmo i bez namierzania, w odróżnieniu od limitowanego dostępu do neta na tym gównianym, przedpłaconym szmelcu. Przekręcam kluczyk w stacyjce i jadę przez parking.
Jak na czwartkowy poranek, w sklepie jest tłoczono. Ludzie są wszędzie, tarasując alejki i tworząc kilkunastoosobowe kolejki przy stanowiskach z macBookami. Przeciskam się obok nich w stronę samotnego della na końcu kontuaru.
Uruchamiam przeglądarkę i zatrzymuję się w pół ruchu, wpatrując w migający kursor. Oglądam się przez ramię, by mieć pewność, że nikt nie patrzy. Stare nawyki trudno wyplenić.
Dwie sekundy później wpisuję adres strony internetowej serwisu informacyjnego Pine Bluff. Wstrzymuję oddech i przewijam nagłówki. Mieszkaniec Arkansas oskarżony o zabicie żony za to, że zmieniła kanał telewizyjny. Policja stanowa prowadzi dochodzenie w sprawie morderstwa w Monticello. Policjant z Pine Bluff postrzelony w ataku pułapce. Żadnych wieści o zaginionej kobiecie. Żadnej wzmianki o mnie.
Nie ma mnie już od ponad dwudziestu czterech godzin. Dlaczego w sieci nie ma żadnych informacji? Czy policja wszczęła śledztwo? Może trzymają je w tajemnicy przed prasą? A może dziennikarze nie zdążyli jeszcze niczego wywęszyć?
Strona internetowa posterunku policji w Pine Bluff wcale nie czyni mnie mądrzejszą. Ich strona główna nie wyróżnia się absolutnie niczym. Jej aktualizowanie to chyba ostatnia rzecz na długiej liście spraw do załatwienia posterunku. Ostatni wpis pochodzi z 2016 roku.
Pod wpływem impulsu wchodzę na Facebooka. Mam fart. Gary Minoff, facet w średnim wieku z Conyers w Georgii, zapomniał się wylogować. Nikt nie uzna za podejrzane, że grzebał na profilu posterunku policji z Pine Bluff, który jest bardziej aktualny niż ich strona internetowa. Przewijam posty o napadach rabunkowych, zabójstwach, śmiertelnych potrąceniach i ucieczkach z miejsca wypadku, a mięśnie między moimi łopatkami tężeją. Może coś się stało, a ty jeszcze nie domyśliłeś się, że zniknęłam. Może mam większe fory, niż sądziłam. Nie umiem zdecydować, czy do mojej sytuacji pasuje stare przysłowie „Brak wiadomości to dobra wiadomość”.
– To najtańszy laptop w sklepie – odzywa się zza moich pleców czyjś głos. Należy do rudzielca z zarostem, noszącego koszulkę polo z logiem Best Buy. Wskazuje ręką na della. – Procesor Intel Pentium Dual Core, dwa megabajty pamięci podręcznej, wydajność aż do 2,3 gigaherców na sekundę. To wszystko i wiele więcej za jedyne 349 dolarów.
Nie mam pojęcia, co to właściwie znaczy. Posyłam mu uprzejmy, ale zdawkowy uśmiech.
– Dzięki, ale tylko się rozglądam.
– Może go pani ulepszyć za parę dodatkowych dolarów. Dołożyć trochę pamięci albo zapasowej przestrzeni dysku w chmurze.
– Ja tylko sprawdzam kilka rzeczy. Może jeśli wróci pan za jakieś dziesięć minut, będę skłonna podjąć decyzję.
A raczej wyjdę stąd, zanim zdążysz wrócić.
Zostawia mnie w spokoju, by zawracać głowę innemu klientowi, a ja wylogowuję się z Facebooka. Pora wziąć się do pracy.
Gugluję „najtańsze pensjonaty w Atlancie” i pstrykam zdjęcie jednorazowym telefonem, po czym robię to samo z hotelami. Na wszelki wypadek wyszukuję pięć hoteli oferujących pokoje poniżej pięćdziesięciu dolarów za noc i im również robię zdjęcie. Resztę czasu wykorzystuję na poszperanie w serwisie Craigslist.
Większość zakwaterowań jest albo za droga, albo zbyt podejrzana. Dolar dziennie za bycie czyjąś mieszkającą na miejscu gosposią? Odpada. Klikam na jedną z najtańszych ofert, umeblowaną sypialnię w piwnicy w domu w Collier Heights, ale opuszczam stronę, gdy widzę pole z wymaganym numerem prawa jazdy. Klikam na kolejną ofertę, „wyłącznie dla profesjonalnych pań”.
– Moja dziewczyna dała się zrobić w bambuko na Craigsliście. – To znowu ten rudowłosy sprzedawca. Sterczy nade mną, choć nie minęło nawet dziesięć minut. – Zabukowała pokój u ludzi, którzy reklamowali się jako miła rodzina, a okazało się, że to przekręt. Dojechała na miejsce, a wtedy jakiś wariat zaczął machać jej przed nosem spluwą i zanim się zorientowała, została bez kasy, portfela, samochodu, no dosłownie niczego.
– To… straszne.
Chowa ręce do kieszeni i uśmiecha się, odsłaniając rząd białych, zadbanych zębów.
– No raczej. Trzy miesiące później musiała stawić się w sądzie i ogłosić bankructwo. Drań ukradł jej tożsamość, a potem zaciągnął na jej nazwisko całą masę kredytów i pożyczek. Zanim odkryła, co się dzieje, facet zgarnął ponad pięćdziesiąt tysięcy dolarów. Odzyskanie zdolności kredytowej zajmie jej całe lata. Tak czy inaczej, proszę uważać.
Zerka na obrazek na ekranie laptopa i ma rację. To miejsce to rudera. Klikam na krzyżyk, by wyłączyć ekran.
Facet znowu zaczyna przynudzać o podświetlanym ledowo ekranie i kamerze HD, a ja już mam zwrócić mu uwagę, by się odczepił, gdy nagle wpada mi do głowy pewien pomysł. Jego dziewczynie skradziono portfel. Jakiś dupek ukradł jej karty kredytowe, prawo jazdy i wszystko inne. Nawet gdyby poszła do wydziału komunikacji jeszcze tego samego dnia, wyrobienie nowego dokumentu zajęłoby jej od kilku dni do tygodnia.
Gdy odwracam się w stronę sprzedawcy, mój głos jest o wiele bardziej przyjazny.
– Gdzie w takim razie zatrzymała się pańska dziewczyna? Po tym, jak tamten facet zabrał jej portfel?
– Och, przez jakiś czas spała u mnie na kanapie, aż w końcu znalazła fajny pensjonat na Westside. W większości takich przybytków chcą numeru karty kredytowej w ramach gwarancji, ale oni nie mieli problemu z przyjęciem gotówki, szczególnie po tym, jak opowiedziała im swoją smutną historię.
Dociera do mnie, że to pierwsza z wielu przeszkód. Nie mam domu, dowodu tożsamości i nie więcej jak dwa tysiące dolarów w kieszeni. Ale mam w zanadrzu łzawą historię, o wiele smutniejszą od historii jego dziewczyny, oraz coś znacznie lepszego, a mianowicie determinację.
Moje usta wyginają się w autentycznym uśmiechu.
– Pamięta pan nazwę tego pensjonatu?
JEFFREY
Mężczyzna stojący po drugiej stronie drzwi nie ma na sobie munduru, ale na pierwszy rzut oka widać, że jest policjantem – ma ciemne spodnie, wyprasowaną, zapinaną na guziki koszulę, żołnierską postawę i pistolet w przypinanej do biodra kaburze. Na podjeździe za jego plecami stoi nieoznakowany sedan. Pokazuje odznakę.
– Detektyw Marcus Durand z posterunku policji w Pine Bluff. Rozumiem, że martwi się pan o żonę?
Mówi niskim, rzeczowym głosem. Wpatruję się w niego, próbując doszukać się choćby najmniejszej oznaki zainteresowania, ale znajduję wyłącznie zmęczenie.
Otwieram szeroko drzwi i odsuwam się na bok.
– Dziękuję za przyjście.
W moim głosie słychać sarkazm, bo czekałem na niego całą wieczność. Co najmniej sześć godzin. W międzyczasie próbowałem odpocząć nieco na kanapie, pomimo faktu, że Ingrid sterczała nade mną i posapywała jak wściekły smok. Im dłużej kazał nam na siebie czekać, tym głośniej maszerowała w tę i z powrotem, co pół godziny szturchając mnie w ramię, by spytać, jak to możliwe, że jestem w stanie spać. „Po prostu kładę się i zamykam oczy”, odparłem. „Może powinnaś spróbować”.
Jeśli detektyw wyczuwa sarkazm w moim głosie, nie daje tego po sobie poznać. Jest ode mnie młodszy, wygląda na jakieś trzydzieści kilka lat, i o trzydzieści centymetrów wyższy.