Idealna żona. Kimberly Belle
Idę szybkim krokiem po chłodnych podłogowych płytkach i szarpnięciem otwieram drzwi do garażu, wyczuwając w powietrzu wyraźny zapach benzyny. Mój samochód stoi tam, gdzie go zaparkowałem. W miejscu auta Sabine widać tylko plamę z oleju na betonie. Moje serce przeszywa nagłe ukłucie bólu.
Pokonuję schody po dwa i trzy stopnie naraz, pędzę korytarzem i wpadam do sypialni, choć z góry wiem, co w niej zastanę. Nietknięta kołdra nadal leży na swoim miejscu, tak jak ją poprawiłem. Poduszki jedna na drugiej, nieruszone.
Łóżko jest puste.
BETH
Stoję przy umywalce pokoju numer 17 w obskurnym motelu na przedmieściach Tulsy i przeglądam się w lustrze. Ziemista cera. Fioletowe kręgi wokół oczu. Włosy zbyt długie i za grube, by dało się je ujarzmić.
Stale powtarzasz, żebym nigdy nie obcinała włosów. Mówisz, że lubisz, kiedy są długie – ciemne, grube pasma, ozdobione lśniącymi, czekoladowymi refleksami, o idealnym, delikatnym skręcie. Takie włosy widuje się w reklamach szamponów. Kobiety płacą setki dolarów miesięcznie za taki efekt. Ale dla ciebie to coś więcej niż włosy. To zabawka, podnieta, coś, w co wsuwasz palce albo w co pojękujesz w trakcie orgazmu za każdym razem, gdy uprawiamy seks.
Jednak włosy, które tak bardzo kochasz, uwielbiasz wykorzystywać jako broń. Ciągniesz mnie za nie, wlokąc z pokoju do pokoju. Przypierasz mnie nimi do podłogi. Włosy są o wiele mocniejsze, niż się wydaje na pierwszy rzut oka. Ich cebulki tkwią w skórze niczym uzbrojone haczyki. Prędzej pęknie skóra na czubku głowy, niż uda się komuś wyrwać kosmyk włosów. Znam to z doświadczenia.
Nabieram garść włosów, biorę do ręki nożyce i ucinam, pozostawiając nierówną linię. To o wiele łatwiejsze, niż mi się zdawało. Zdecydowanie mniej bolesne, niż kiedy łapiesz mnie za kucyk i podnosisz prosto z łóżka. Pasma staczają się po mojej piersi, przyczepiając do białej, bawełnianej koszulki. Czuję się lżejsza. Niczym nieobciążona. Wolna.
Obcinam dalej, zgarniając kosmyki do umywalki. Później je wyrzucę. Nie robię tego w przekonaniu, że wpadniesz na mój trop, ale dlatego, że wierzę w karmę. Niedługo będę potrzebowała pracy i bardzo możliwe, że wyląduję w pokoju hotelowym takim jak ten, usuwając z odpływu czyjeś włosy. Moi rodzice niezupełnie to mieli na myśli, gdy opłacali moje studia, ale podjęcie lepiej płatnej pracy, takiej, do której mam niezbędne kwalifikacje, mogłoby wzmóc twoją czujność i sprawić, że natrafisz na mój ślad.
Nigdy wcześniej nie obcinałam włosów, więc efekt nie powala na kolana. Zamierzałam zrobić coś na kształt pixie, ale wyglądam bardziej jak po spapranej wizycie w kiepskim salonie fryzjerskim albo jakbym obcięła sobie włosy od garnka rodem z lat 70. Naciągam pojedyncze pasma między palcami, tak jak zrobiłby to profesjonalny fryzjer, i tnę pod kątem, uzyskując asymetryczne warstwy. Na koniec roztrzepuję włosy palcami, nadając im objętości, i przeglądam się w lustrze. Z odrobiną żelu nie będą wyglądać tak źle.
Nie jesteś tą samą osobą, co wcześniej. Teraz nazywasz się Beth Murphy.
– Jestem Beth – mówię, wypróbowując brzmienie nowego, fikcyjnego imienia niczym wątpliwy odcień szminki. To imię podałam Nickowi i podpisałam się nim w hotelowej rejestracji, ale dopiero po tym, jak wcisnęłam facetowi w recepcji dwa banknoty dwudziestodolarowe, by nie prosił kolejny raz o pokazanie dowodu tożsamości. – Nazywam się Beth Murphy.
Beth z beznadziejną fryzurą.
Z drogeryjnej reklamówki wyjmuję pudełko farby do włosów i wyciskam tubki, mieszając kolor. W poprzednim życiu byłam jedną z tych brunetek, która nigdy nie chciała przefarbować się na blond. Blondynki są krzykliwe, odważniejsze i bardziej rzucają się w oczy. Są wyzywające i ambitne, jak członkinie żeńskiego stowarzyszenia studentek albo cheerleaderki. Nie są to zbyt pożądane cechy dla osoby, która chce zniknąć.
Zdjęcie na pudełku reklamuje popielaty blond, najmniej rzucający się w oczy odcień blondu, jaki tylko może być. Blond dla początkujących. Rozprowadzam go liniami po czubku głowy za pomocą aplikatora, po czym nakładam rękawiczki i sprawdzam godzinę na zegarku. Wystarczy dziesięć minut, a potem dowiemy się, czy to prawda, co mówią, że blondynki lepiej się bawią.
Czekając, aż kolor się utrwali, włączam telewizję. Jest już po północy, a ja znajduję się czterysta osiemdziesiąt dwa kilometry od Pine Bluff – jest za późno na program lokalnego nadawcy i za wcześnie na to, by informacja o moim zniknięciu przedostała się do kablówki. Mimo to siedzę na skraju łóżka i przełączam między CNN a Fox News, czekając na najmniejszą wzmiankę o mnie. Pusty dom. Zaginiona kobieta. Moja twarz ukryta za ciemnymi okularami, wypatrzona w trakcie ucieczki na zachód. Nic. Jestem rozdarta między poczuciem ulgi a strachem. Do tej pory na pewno zacząłeś mnie szukać.
Biorę prysznic i zakładam ubrania, które kupiłam wcześniej w Walmarcie – niemodną, dżinsową spódnicę i koszulę o dwa rozmiary za dużą. Torba podróżna na łóżku jest wypchana tego typu ubraniami, z syntetycznych materiałów, w jaskrawych kolorach, tanich i takich, które już dawno wyszły z mody. Normalnie nigdy bym na nie nawet nie spojrzała. W poprzednim życiu nigdy nie spojrzałabym na Beth. Ze swoimi workowatymi ciuchami i okropnymi włosami Beth wygląda jak czupiradło.
Zostawiam klucz na stoliku nocnym, zabieram swoje rzeczy i wychodzę na zewnątrz.
Po upływie kilku godzin nadciągają chmury, niczym ciemny i złowróżbny koc rozwieszony nad dusznym, naładowanym elektrycznie powietrzem. Wiatr stoi w miejscu, ale to się wkrótce zmieni. Mieszkam w tej części kraju wystarczająco długo, by wiedzieć, jak wygląda pionowa ściana chmur i jak często przekształcają się one w tornada. Błyskawica rozrywa niebo na pół niczym cięcie noża. Pora się przyczaić albo uciekać samochodem. Wybieram bramkę numer dwa.
Mój samochód stoi dokładnie tam, gdzie go zostawiłam, na dalekim skraju parkingu obok śmietnika, choć „mój” to pojęcie względne, skoro oficjalnie auto nie należy do mnie, tylko do Marshy Anne Norwood z Little Rock w Arkansas. Kobiety, która chciała dokonać dyskretnej transakcji gotówkowej równie chętnie co ja. Kupiłam samochód dwa tygodnie temu, po czym przestawiałam go z parkingu na parking w sąsiednim mieście, ale nigdy nie zarejestrowałam go na swoje nazwisko.
Zaglądam do środka. Wszystkie rzeczy leżą dokładnie tak, jak je zostawiłam. Kluczyki wrzucone do uchwytu na kubki, złożony akt własności na przednim siedzeniu. Otwarte drzwi. Obrzucam wzrokiem pozostałe samochody, gruchoty takie jak mój. Moje auto nie powala wyglądem, ale to łatwy łup dla każdego złodzieja amatora. Samochód Marshy Anne nie postoi tu zbyt długo.
Odwracam się i idę w stronę warsztatu samochodowego Dill’s znajdującego się po przeciwnej stronie drogi.
„Nie potrafisz kupić samochodu”, powiedziałeś mi kiedyś, gdy musiałam wymienić auto na nowe. „Nie odzywaj się, a ja wszystko załatwię”.
Dill mógłby się z tym nie zgodzić, skoro udało mi się namówić go do zejścia o ponad dziesięć procent z ceny wyjściowej buicka regala z 1996 roku. To kupa zardzewiałego żelastwa, ale silnik działa jak należy, a cena jest dobra, szczególnie kiedy odkrywam, że Dill lubi, gdy zwracam się do niego per „przystojniaku”. Przekazuje mi dokumenty i adres najbliższego wydziału komunikacji w Oklahomie, a ja obiecuję, że udam się tam z samego rana. Jeśli się pośpieszę, dotrę do innego stanu, zanim otworzą.
Dill wręcza mi kluczyki, a ja wsiadam do samochodu i włączam silnik w momencie, w którym zaczyna padać deszcz.
JEFFREY
Pierwszy numer, pod który dzwonię, należy do Sabine, choć już przed wybraniem pierwszej cyfry wiem, że to strata czasu. Jeśli Sabine jest wściekła, jeśli karze mnie za coś, to i tak nie odbierze.
A