Star Carrier. Tom 8. Światłość. Ian Douglas
niebu nad Quito, magnetycznie przyspieszeni na naprężonym kablu łączącym planetę z niebem.
Poczucie nacisku nieco malało w miarę, jak wagon jechał coraz wyżej. Trzydzieści dwie minuty po opuszczeniu portu podróżowali z prędkością dziewiętnastu i pół kilometra na sekundę i znajdowali się w połowie drogi, niemal dziewiętnaście tysięcy kilometrów nad górskim szczytem. Przyspieszenie ustało i przedział pasażerski obrócił się o sto osiemdziesiąt stopni, aż błękitno-biały obraz Ziemi zajął pozycję nad ich głowami. Obecnie decelerowali z 1 g, ale ciążenie było mniejsze, bo Ziemia je niwelowała.
– Myślałem, że w kosmosie będziemy w nieważkości! – mruknął jeden z naukowców. Nazywał się doktor Liu i z tego, co wiedział Gray, wykładał w Szanghajskim Instytucie Technologicznym.
– Dopiero gdy dotrzemy na orbitę – wyjaśnił Trevor. – Ta część windy kosmicznej nie znajduje się na orbicie i gdyby wyszedł pan na zewnątrz, spadłby pan na Ekwador.
– Na orbicie geosynchronicznej jest inaczej – dodała łagodnym głosem Wasiliewa. – Tam będziemy w stanie swobodnego spadku.
Liu coś odburknął, a Gray zamilkł, czując się nieco nieswojo. Wydawałoby się, że każdy naukowiec powinien wiedzieć takie rzeczy.
Najwyraźniej bycie ekspertem w jednej dziedzinie nie czyniło człowieka ekspertem w innej. Kosmos był jednak miejscem, gdzie ignorancja potrafiła zabić.
Gray zastanawiał się, ile o podstawach mechaniki orbitalnej wiedziała reszta.
Po godzinie i pięciu minutach od opuszczenia Ziemi wagon wyhamował przy stacji orbitalnej SupraQuito. Po pięciominutowej przejażdżce kolejką dotarli do stoczni.
Gray siedział w kapsule, patrząc przez przezroczysty sufit na labirynt wsporników i szyn, konstrukcji orbitalnych, dźwigów i doków, powoli przesuwających się na tle kosmosu. Przed nimi zacumowany był lotniskowiec USNA CVI „Republika”. Wyglądał wciąż tak, jak zapamiętał go Gray.
Wracał na pokład „Republiki” z mocno mieszanymi uczuciami. Zdecydowanie chciał się dostać na jakikolwiek okręt, im szybciej, tym lepiej. Niewiele trzymało go teraz na Ziemi. Za każdym razem, gdy wracał i zaglądał na rodzimy Manhattan, zastawał coraz więcej zmian i w coraz mniejszym stopniu czuł się jak w domu.
Rozmowa z Paneuropejczykami jednak nim wstrząsnęła. Wyglądało na to, że mają niemal apokaliptyczną wizję tej misji, poczucie, że jej niepowodzenie oznaczać może katastrofę dla całej ludzkości.
A wiedza, że tak wiele zależy od jego decyzji, jego doświadczenia, sprawiała, że Gray miał złe przeczucia.
Rozdział trzeci
1 lutego 2426
SupraQuito
Godzina 12.18 TFT
Biura firmy Paradise, Inc. umieszczono w obracającym się kole, przyłączonym do kompleksu orbitalnego niedaleko stoczni floty. Gregory skorzystał z przepustki i pojechał kolejką magnetyczną do centrum grawitacyjnego zespołu biurowego, skąd złapał windę „w dół”, na krawędź koła, gdzie panowało ciążenie 1 g. Recepcja była bogato zdobiona, z wyświetlanymi na ścianach spokojnymi, abstrakcyjnymi animacjami i upiornie eteryczną muzyką dobiegającą z ukrytych głośników.
Android spytał Gregory’ego o dane osobowe, po czym zaprowadził go do pomieszczenia, gdzie czekała Kazuko Marukawa. Kobieta zdawała się dryfować wśród kłębów kolorowego światła.
– Poruczniku Gregory – powiedziała, gdy usiadł na krześle naprzeciwko jej biurka – co sprowadza pana do Paradise?
– Straciłem… kogoś – odparł. – Kogoś bardzo dla mnie ważnego. Zastanawiałem się nad echastowersum…
– Eschatowersum – poprawiła go delikatnie. – Zbudujemy je tak, by dokładnie odpowiadało pańskim potrzebom. Mamy, całkiem dosłownie, miliardy modeli do wyboru.
Myśl o prywatnym niebie wpędzała go w niewielką klaustrofobię.
– Czy to nie… no, nie wiem… nie trochę samotne? Wirtualne uniwersum tylko dla mnie i kogokolwiek tam sprowadzę?
– Skądże. Proszę pomyśleć o swoim eschatowersum jak o bańce, która ciągle łączy się i wchodzi w interakcje z wieloma innymi. Miałby pan dostęp do całego wirtualnego multiwersum, miliardów rzeczywistości. Oferujemy gotowe światy, odpowiadające wierzeniom setek różnych religii i systemów wierzeń. W ofercie mamy także rzeczywistości skrojone na miarę pańskich potrzeb, gdzie może pan latać siłą myśli, cieszyć się nadludzkimi mocami… wszystko, co jest pan sobie w stanie wyobrazić… i dużo, dużo więcej! Zapewniam, że pańska nowa rzeczywistość będzie o wiele ciekawsza i lepiej spełniająca oczekiwania niż tak zwany świat rzeczywisty!
Gregory wiedział o transferach umysłu. Była to mniej więcej ta sama sztuczka, z której skorzystali Baondyeddi i inne zaawansowane gatunki kosmitów, by zniknąć w wirtualnej króliczej norze na Heimdallu. Ludzka technologia od wieków posuwała się w tym kierunku, ale w praktyce osiągnięto to dopiero w ciągu ostatnich kilku dekad, na dużo mniejszą skalę.
Ale ta skala szybko rosła.
– A więc… wiem, że możliwe jest stworzenie kopii ludzkiego mózgu. I tę kopię można przesłać do komputera, który zawiera wirtualną symulację świata… nawet całego wszechświata. Ale jeśli prześlę się do jednej z waszych baniek, czy to naprawdę będę ja? To znaczy nawet idealna kopia stanu mojego umysłu to nadal kopia. Co stanie się z… uch… prawdziwym mną?
Roześmiała się i pokręciła głową.
– Poruczniku, nie uwierzy pan, ile razy słyszeliśmy właśnie to pytanie!
– Nie uwierzy pani, pani Marukawa, jak bardzo nie chciałbym obudzić się i stwierdzić, że jestem tą wersją mnie, która nie została przeniesiona.
– Wierzy pan w istnienie duszy, poruczniku?
– Hmm… nie jestem pewien. Nie wydaje mi się…
– Skupmy się więc na pańskiej świadomości, poczuciu samego siebie. Ma pan coś takiego, prawda?
Jej dziarska asertywność zaczynała go drażnić.
– Oczywiście.
– Pański mózg to sieć stu miliardów neuronów, połączonych ze sobą w złożone struktury aż do jedenastu wymiarów topologicznych, prawda?
– No… tak….
– Interakcje tych neuronów rodzą pamięć, decyzje, to, co nazywamy świadomością.
Skinął głową.
– Dobrze. Jeśli wzięlibyśmy tylko jeden z tych neuronów i zastąpilibyśmy mikroskopijnym nanokomputerem, zachowując wszystkie połączenia synaptyczne, zauważyłby pan różnicę?
– Pewnie nie.
– Czy nadal byłby pan sobą?
– Tak…
Rozumiał już, do czego zmierza kobieta. Słyszał już ten argument, ale nie był pewien, czy go kupuje.
– A jeśli zastąpimy dziesięć pańskich neuronów… dziesięć ze stu miliardów, nadal będzie pan sobą?
– Wiem, o co pani chodzi, pani Marukawa. Jeśli magicznie zastąpilibyście moje neurony jeden po drugim, mój mózg stałby się w końcu w pełni maszyną zamiast organiczną galaretą, a mój umysł mógłby zostać przeniesiony do robota albo do pamięci superkomputera. Jeśli wszystkie połączenia pozostaną takie same, nie zauważę różnicy.
– Pańska świadomość zostanie