Słowik. Janusz Szostak
a z drugiej – przeszkadza. Wielu deklaruje się jako grypsujący, żeby po prostu mieć święty spokój, żeby nikt ich nie zaczepiał. A 95 procent tak zwanych grypsujących jest grypsującymi tylko na papierze. To naprawdę są unikatowe przypadki, aby ktoś podejmował jakieś działania przeciwko administracji aresztu. To jest takie grypsowanie bardziej bierne niż czynne. Ale co z tego, skoro potem tworzą się z takiego, nawet biernego grypsowania, problemy. Administracja i tak cię wówczas odpowiednio zaszereguje i nie dostaniesz warunkowego przedterminowego zwolnienia, nie dostaniesz lepszej pracy, nie dostaniesz się do lepszego zakładu karnego. Jesteś już naznaczony. Mimo że tak naprawdę nic złego nie robisz.
Te podziały są w ogóle niepotrzebne. To nie zdaje egzaminu. To jest relikt, który już dawno powinien zostać wyrzucony do kosza.
– Co pan odpowiada, gdy pytają pana o grypsowanie?
– Mnie nikt nie pyta, czy ja grypsuję, czy nie grypsuję, bo się mnie boją. Gdy ktoś o to zapyta, to odpowiadam: „A co to pana obchodzi? Czy ja się pana pytam, czy pan jest gejem?”. I wtedy widzę, jak się zaczyna denerwować. I mówię: „Po co pan zadaje takie krępujące pytania? Sam pan widzi, że niewygodnie jest na takie pytania odpowiadać. Po co mnie pytasz o takie rzeczy człowieku? Ja sobie żyję po swojemu”. I wtedy mają problem, co w aktach zapisać. Mają kłopot ze mną, bo w tym temacie nie mogą się ze mną dogadać. Wyśmiewam ich z tym pytaniem o grypsowanie.
Rozdział 6
Szkodzi mi legenda
Bohater tej książki jest przekonany, że nigdy nie uwolni się od etykiety mafiosa, a gangsterska legenda będzie się za nim ciągnęła do końca życia.
– W więzieniach radził pan sobie z wyjątkowo niebezpiecznymi osobnikami. Mimo bardzo młodego wieku szybko zdobył pan szacunek. Czy tak jest do dziś? Pewnie teraz nikt nie odważy się wyskoczyć z pięściami do „Słowika”?
– To pytanie jest dla mnie niezrozumiałe, gdyż nie miewam już takich sytuacji. Ale na szacunek trzeba sobie zasłużyć, zapracować. Notabene, mimo 60 lat na karku moja kondycja i wygląd są na najwyższym poziomie. Ogólnie siłowe rozwiązywanie problemów pomiędzy osadzonymi w zakładach karnych niemal ustało. Raczej nikt już sobie w ten sposób nie buduje własnej pozycji. Ze mną nikt w tego rodzaju konflikty nie wchodzi, ja też ich nie prowokuję. Zasugerowałbym stwierdzenie, że do więzienia każdy wchodzi ze swoją pozycją wypracowaną na wolności.
– Udało się panu uciec z więzienia w Czarnem, i to w stanie wojennym. Jak do tego doszło? Dotychczas nie opisał pan szczegółów tej ucieczki.
– Uciekłem sam, nikt mi nie pomagał. Trzeba wiedzieć, że było to jedno z najcięższych więzień. Dla najgorszych recydywistów. Gdy tam przyjechałem, inni osadzeni mieli poodsiadywane już co najmniej po 10 lat. Były wyroki po 10 lat w górę. A ja miałem wówczas zaledwie 21 lat. Najmłodszy recydywista był ze mnie. Za karę mnie tam zawieźli. Ja się tam zupełnie nie nadawałem, mnie by tam zgnietli, zrobili ze mnie miazgę. Musiałem z nimi walczyć, nie miałem innego wyjścia, nie mogłem im się dać. Po tym, co tam zobaczyłem i przeżyłem, stwierdziłem, że nie da się tam żyć, że ja tam nie wytrzymam. Trzeba uciekać, bo tam po prostu umrę. Byłem chłopakiem z dużą wyobraźnią i odwagą. Dostrzegłem, że jeden kogutek [wieżyczki strażnicze – przyp. aut.] od drugiego jest dość daleko, a strażnicy byli wyposażeni w broń typu PM. Wyjątkowo mało skuteczną. Młody człowiek za bardzo nie czuje strachu. Do tego byłem wysportowany. Dla mnie przeskoczyć mur nie było problemem. Po czym biegłem po tym lesie chyba do trzeciej nad ranem i postanowiłem odpocząć. W tym czasie rozwidniło się i cóż ujrzałem? W odległości około 20 metrów przede mną widniał mur więzienia, z którego uciekłem. Ale dzięki temu, że zbłądziłem, nie złapano mnie, bo cały pościg nazbyt się oddalił od jednostki, a ja zrobiłem koło. Jednak uciekłem i złapali mnie dopiero po pół roku. Wówczas był stan wojenny. Na ucieczkę z więzienia, a potem ukrywanie się był to naprawdę trudny czas. Bez dokumentów było bardzo ciężko chodzić po ulicy, bo co chwilę człowieka sprawdzali. Takie warunki były: dokumenty, dokumenty. A jeśli się nie miało dokumentów, to był problem.
– Ile lat spędził pan za kratami?
– Na dzień obecny ponad 20 lat, w tym, jak już mówiłem, 13 lat na tak zwanych N, czyli oddziałach dla niebezpiecznych osadzonych. W ciągu 10 lat nawet przez rok nie byłem na wolności. Raz byłem 58 dni, potem 59 dni i raz pół roku. Od momentu gdy pierwszy raz poszedłem do więzienia do ukończenia przeze mnie około 30. roku życia łącznie byłem niecały rok na wolności. A tak, to non stop siedziałem. Najdłuższa przerwa była w latach 90. Byłem wtedy na wolności 10 lat.
– Zapewne po tylu latach spędzonych w aresztach i więzieniach czuje się pan tam jak w domu.
– Nie traktuję więzienia jako miejsca do życia. Każdy mój pobyt tam – nawet najdłuższy – jest jedynie przerywnikiem, przecinkiem w zdaniu, jakim jest życie. Ja się w więzieniu nie aklimatyzuję, nie usiłuję się tu odnaleźć, bo to nie jest miejsce do prawdziwego życia. Staram się to przetrwać w oczekiwaniu na wolność.
– Czy polskie zakłady karne zmieniły się na przestrzeni lat? Odnoszę wrażenie, że raczej niewiele.
– Więzienia i areszty jednak się zmieniły, i to diametralnie, porównując je ze stanem z czasów komuny. Jednak po 1989 roku zmiany w więziennictwie zaszły w niewielkim stopniu. Chociaż rozwój technologii, który ma miejsce na świecie, powoduje zmiany również w więzieniach, w standardzie zakładów karnych. Teraz w każdej celi jest toaleta, jest woda bieżąca ciepła i zimna. Kąciki sanitarne są ogrodzone. Kiedyś tego nie było. Więzienia często nawet kanalizacji nie miały, nie mówiąc o bieżącej wodzie w celi. Postęp technologiczny i kulturalny sam spowodował te zmiany.
– Trafił pan ponownie za kraty za udział w zorganizowanej grupie przestępczej wraz z Leszkiem D. ps. „Wańka” oraz Januszem P. „Parasolem”. Wyłudziliście ponoć kilkadziesiąt milionów VAT, przypisano wam też inne przestępcze czyny. Niebawem rozpocznie się proces w tej sprawie. Wyjdzie pan z niego obronną ręką?
– Jeszcze nie jest to czas odpowiedni, aby skomentować to pytanie.
– Nie ma pan wrażenia, że niekiedy zamykano i oskarżano pana tylko dlatego, że jest pan „Słowikiem”?
– Niestety, to się zdarzało aż za często.
– Nie da się ukryć, że jest pan bodaj największą żyjącą legendą polskiego świata przestępczego. Czy uda się panu kiedykolwiek uwolnić od etykiety gangstera?
– Nie, nigdy nie uda mi się od tego uciec, bo jestem już tak naznaczony, mam takie stygmaty, które już się nie zagoją. Kartotekę mam taką, a nie inną, i tego się nie da ukryć ani wymazać.
– Czy z tego względu nie obawia się pan wychodzić na ulice?
– Absolutnie. Muszę przyznać, co pewnie niejednego Czytelnika zaskoczy, że społeczny odbiór mojej osoby jest bardzo pozytywny. Ludzie na ulicach bardzo często mnie rozpoznawali. Z uwagi na ogrom tej rozpoznawalności czasem bywało to kłopotliwe dla moich współtowarzyszy lub współtowarzyszek. Nigdy nie spotkałem się jednak z negatywnym odbiorem czy z jakąś nieprzychylną mi reakcją. Nikt nigdy nie krzyknął: ty taki, nie taki, ty skurwysynie, bandyto… Ludzie podchodzili, zagadywali, pytali, czy mogą sobie ze mną zdjęcie zrobić. Mówili czasem, że czytali moją książkę, że śledzili doniesienia w mediach o mnie, że są zbulwersowani śledztwem w sprawie Papały i temu podobne. Paradoksem jest to, że moja obecna partnerka, gdy mnie poznała, nawet nie wiedziała, kim jestem. Dowiedziała się dopiero wtedy, gdy w zasadzie już byliśmy parą. Gdy się zorientowała, to nawet jej to trochę imponowało. Nie fascynował jej „Słowik”, ale bardziej to, że ja jestem zupełnie inny, aniżeli mówią o mnie ludzie lub piszą media.
– Napisał pan