Słowik. Janusz Szostak
Przed posiedzeniem o warunkowe zwolnienie przychodzi do osadzonego przedstawiciel administracji aresztu na pięciominutową rozmowę, po czym pisze opinię na pół strony A4. Stosuje przy tym formułkę, tak zwany szablon, w zasadzie nie odnosząc się do indywidualnego przypadku danego człowieka. W takiej opinii napisane jest, ile razy dany osobnik był nagradzany lub karany regulaminowo. Oczywiście nie jest określone, za co był nagradzany bądź karany. Odnotowuje się za to, jak osadzony spędza czas wolny. A tu nie ma zbyt wielkiego wyboru: oglądanie telewizji, czytanie książek, rozmowy ze współosadzonymi i praca. Znajduje się też informacja, ile ma pieniędzy na koncie więziennym, czy grypsuje oraz jaki ma stosunek do popełnionych przestępstw. O tę ostatnią kwestię nikt nawet osadzonego nie pyta. W najlepszym przypadku – z automatu – wpisuje się, że umiarkowanie krytyczny.
– Z tego wynika, że osadzony ma nikłą szansę na obiektywną ocenę.
– Na posiedzeniu sądu obecny jest jeszcze inny przedstawiciel administracji aniżeli ten, który sporządzał opinię, i wypowiada się zwykle w czterech słowach: „wnoszę o nieuwzględnienie wniosku”. I to bez podawania jakiegokolwiek uzasadnienia. Jedyna pozytywna argumentacja, na jaką może liczyć osadzony, to własna oraz jego obrońcy. Po wszystkim sąd udaje się na pięcio-, dziesięciominutową naradę, po czym wraca z wydrukowanym postanowieniem oraz jego uzasadnieniem liczącym niejednokrotnie nawet pięć–sześć stron, które pracownik administracji więziennej odczytuje i poucza o prawie wniesienia odwołania. Niezła farsa, prawda?
– Fakt, nie wygląda to najlepiej.
– Te całe posiedzenia to jest zwykły teatrzyk zorganizowany po to, aby zachować pozory dotrzymywania standardów proceduralnych i żeby od strony formalnej było to zgodne z przepisami prawa. Tak naprawdę sąd ma wcześniej przygotowane zarówno postanowienie, jak i jego uzasadnienie, a po posiedzeniu jedynie je odczytuje. System udzielania w Polsce przerw w karze oraz warunkowych przedterminowych zwolnień faktycznie nie działa. Nie działa cały ten system od podstaw. Brak jest odpowiednich struktur, które w tym zakresie powinny funkcjonować.
– Jak wyglądają widzenia z bliskimi w hiszpańskich aresztach?
– Widzenia z rodziną również odbywają się inaczej. Zazwyczaj spotkanie ma miejsce w wydzielonym pomieszczeniu, niewielkim pokoju z łazienką, gdzie można spokojnie porozmawiać przez godzinę lub dwie. W Polsce widzenia odbywają się w ogólnej sali, gdzie stolik w stolik siedzi kilkudziesięciu osadzonych z osobami odwiedzającymi. Jest ogólny gwar i harmider. Inaczej jest również z tak zwanymi widzeniami intymnymi. W Hiszpanii nie są formą nagrody, ale czymś, co z automatu jest należne osadzonemu. Jedynie w przypadku przejawiania zachowań negatywnych, złej postawy osadzonego, mogą zostać mu odebrane. Odbywają się w warunkach nieurągających jakimkolwiek standardom i oczywiście bez nadzoru administracji. Na takie widzenie osoba odwiedzająca może udać się z poczęstunkiem, czasem nawet z alkoholem. Na widzeniu tego rodzaju miałem winko, cygaro, radio i trwało ono co najmniej dwie godziny. Za 100 euro można było sobie ten czas wydłużyć nawet do sześciu–siedmiu godzin. Normalne, cywilizowane warunki.
– Warunki socjalne zapewne też różnią się diametralnie?
– Siedziałem w więzieniu, w którym osadzeni mieli do dyspozycji nawet basen. I to pomaga, a nie przeszkadza w resocjalizacji. Przemoc i uciemiężenie rodzą frustrację i doprowadzają wyłącznie do negatywnych zachowań. Nawet posiłki w tamtejszych aresztach i więzieniach spożywa się inaczej niż u nas. Wszyscy udają się razem na stołówkę, gdzie wspólnie jedzą i rozmawiają. Tymczasem w Polsce posiłki rozdawane są do cel. W sytuacji konfliktowej, kiedy na przykład w stołówce dochodzi do jakiejkolwiek ostrzejszej wymiany zdań pomiędzy osadzonymi, i trwa to krócej niż minutę, administracja się nie wtrąca, nie interweniuje. Jeżeli wydarzenia nabierają tempa i akcja jest rozwojowa, następuje bardzo ostra reakcja ze strony administracji – niejednokrotnie dużo ostrzejsza niż w polskim więzieniu.
– Co wtedy się dzieje?
– Osobnik, który zawinił, umieszczany jest w izolatce, która jest pomieszczeniem bez łóżka i bez toalety, i pozostaje tam tak długo, aż administracja uzna to za wystarczające. To jest dużo bardziej uciążliwe aniżeli polska izolatka. Kiedy człowiek czegoś takiego doświadczy, to wówczas docenia warunki, jakie miał, i co utracił przez swoje negatywne zachowanie. Niewielu jest takich, którzy nagminnie trafiają do izolatki, gdyż to się po prostu nie opłaca. Tamtejszy system penitencjarny co do zasady funkcjonuje tak, że nikogo nie trzeba zmuszać do poprawności i przestrzegania obowiązujących zasad i regulaminu. Tam większość osadzonych sama z siebie funkcjonuje wzorowo.
– Personel więzienny przypomina ten w Polsce?
– Zatrudnieni w tamtejszych aresztach funkcjonariusze nie tłamszą osadzonych, nie pokazują swojej wyższości nad nimi. Przychodzą tam do pracy, a nie na służbę, jak to dzieje się w Polsce. Tam na kilkudziesięciu bądź nawet kilkuset osadzonych w jednym pawilonie przypada często jeden klawisz i wszystko funkcjonuje poprawnie.
Rozdział 5
Grypsowanie – relikt PRL
Przed laty życie w więzieniach i aresztach było poukładane zgodnie z więziennymi zasadami, a osadzeni podzieleni według obowiązującej za kratami hierarchii na gitów, frajerów i cweli. Gdzieniegdzie trafiali się jeszcze tak zwani feści – nieistniejąca już podkultura więzienna współpracująca z administracją więzienną, a walcząca z gitami.
Dziś wydaje się, że popularna w latach 70. i 80. subkultura git ludzi straciła na znaczeniu. Jednak na pewno nie przestała istnieć. Każdy trafiający do aresztu lub zakładu karnego na wstępie deklaruje, czy jest grypsującym, czy też nie.
Grypsowanie gwarantuje spokój i szacunek ze strony współwięźniów oraz brak problemów ze strony administracji więziennej. Niekiedy dochodzi do sytuacji, że grypsującymi są tak zwane sześćdziesiątki – mały świadek koronny – czyli osoby, które poszły na współpracę ze śledczymi. Co jest złamaniem wszelkich reguł grypsery i wskazuje na jej upadek.
O sensie grypsowania we współczesnych więzieniach i aresztach rozmawiam z Andrzejem Z.
– Czy grypsujący w zakładach karnych i aresztach mają jeszcze takie znaczenie, jakie mieli w latach 70. lub 80.? Czy teraz liczą się głównie pieniądze?
– Oczywiście, że grypsujący są istotni, i to bardzo, aczkolwiek nie rozumiem, czemu ogół społeczeństwa myśli, że człowiek grypsujący to potwór i zwyrodnialec. Czy mieć swoje zasady, nie donosić na innych, unikać wszelkiego tałatajstwa typu: zboczeńcy, pedofile i temu podobni to potworność i zwyrodnienie? Tacy właśnie jesteśmy i nie wstydzę się tego. Pieniądze są oczywiście istotne, ale nie do tego stopnia, jak niektórzy sobie wyobrażają.
– Ponoć obecnie w więzieniach mało kto gnębi gwałcicieli i pedofilów? Liczy się bowiem kasa, a za nią spokój może kupić każdy.
– Przede wszystkim te łachudry są izolowane. Ale nie wszystko da się załatwić za kasę.
– Jaki obecnie jest sens grypsowania?
– Sens grypsowania się nie zmienił, ale, niestety, zmieniają się ludzie. Grypsowanie powstało przeciw administracji więziennej. Osadzeni mieli swoje gry, rozmowy, zachowania. Nie wolno było kapować, współpracować z oddziałowym i tak dalej. I to było nawet fajne, bo człowiek miał prosty kręgosłup. Nawet ci z Solidarności, którzy siedzieli w stanie wojennym, często grypsowali. Nadal łatwiej jest być tak zwanym grypsującym. Grypsujący mają zawsze czystą celę, myją się, dbają o higienę i o porządek. U niegrypsujących bardzo różnie bywa z tymi sprawami. Są i tacy, którzy myją się tylko wówczas, gdy ich oddziałowy siłą do łaźni wygoni raz w tygodniu. Kwestia higieny naprawdę bywa problematyczna, zwłaszcza gdy w celi siedzi na przykład czterech dorosłych facetów, jest ciepło, oni ćwiczą, gimnastykują się. Bez codziennej toalety nie sposób