Głębia. Powrót. tom 2. Marcin Podlewski
odgłos się powtórzył. Tym razem nie miał wątpliwości: dźwięk dobiegał gdzieś z wnętrza stacji.
Ktoś tam był.
Ktoś, kto nie zareagował na jego przybycie pomimo raportu, który strażnica z pewnością wygenerowała do tutejszego Serca, oraz samych odgłosów dokowania.
A teraz ten ktoś się zdradził.
Na co mi to, pomyślał Tartus, zmierzając powoli w głąb stacji. Po pieprzoną Plagę? Trzeba wracać na „Krzywą Czekoladkę”, zablokować przejście przez śluzę i – jeśli zrobi się gorąco – oderwać się od kabli. Najwyżej uszkodzę dojście zewnętrzne. To jeszcze nic takiego, a człapanie tam z pistoletem to zwykły kretynizm. Po co ja to robię?
Nie mógł się jednak powstrzymać. Odgłos już ucichł, ale Fim wciąż dreptał przed siebie, wyszedł z łącznika i przeszedł przez wąski korytarz prowadzący do głównej sali komputerowej. Mijając po drodze kilka odnóg, zerkał trwożliwie do półotwartych pomieszczeń, aż wreszcie przy jednym z nich zobaczył na podłodze plamę.
Mam, co chciałem, stwierdził z ponurą satysfakcją. Czujnik wychwycił handlarza i kolejny fragment korytarza rozbłysł zimnym, ostrym światłem. Czerwona plama widniała na posadzce niczym krwista pieczęć i rozciągała się w kałużę – częściowo zamazany pas hemoglobiny, prowadzący do otwartego wejścia sali komputerowej.
Tartus przeszedł jeszcze dwa, trzy kroki. Pchała go upiorna ciekawość wymieszana z lękiem: musiał zobaczyć to, co było do zobaczenia.
Za otwartymi drzwiami istotnie znajdowała się główna sala komputerowa. Okrągła, z owalnym, konsolowym stołem i doczepionymi do ścian monitorami. Na pierwszy rzut oka widać było, że sprzęt należał do Strażników – wyświetlane grafiki obsługi interfejsu były czarnobiałe, przeplatane słupkami piktogramów i nadmatematyką wyliczeń Promienia.
Ciała – w liczbie trzech – szczupłe i blade, odziane w czarne kombinezony, leżały na zaplamionej krwią posadzce. Tylko jedno z nich tkwiło w nietypowej pozycji. Trup leżał na konsoli – martwego Strażnika pociągnięto w górę na tyle, by genoczytnik mógł zebrać dane ze skóry i źrenicy oka.
Obok zwłok, przy konsoli, siedział Elohim. Drugi z przedstawicieli sekty stał, lekko przekrzywiając głowę i patrząc wprost na Tartusa. Potwornie blada skóra sekciarza zdawała się przezroczysta, a dziwacznie uszyty kombinezon wyglądał na częściowo wpięty w ciało.
– Koniec – oznajmił. Jego towarzysz wstał z fotela i także spojrzał na przerażonego Fima.
– Będę... będę strzelał – wyjąkał handlarz. – Nie zbliżajcie się... słyszycie?!
– Pożądana zgodność uwłacza – powiedział Elohim, który wcześniej siedział przy konsoli. Ten miał w sobie coś kobiecego, choć Tartus nie dostrzegał żadnych konkretnych oznak świadczących o płci. – Cisza – dodał i wycelował w Fima białym drgawnikiem, jedną z ulubionych broni dystansowych sekty.
Urządzenie, oparte na działaniu kwantowego oscylatora harmonicznego, wyglądało jak niegroźna zabawka w kształcie pistoletu, ale handlarz nie dał się zwieść: wiedział świetnie, co potrafią zrobić z ciałem stężone fale drgań. Drugi z członków sekty wyciągnął elohimski sztylet.
– Nie obchodzi mnie, co tu się stało – wychrypiał Tartus. – Chcę tylko naładować statek i spadam stąd, rozumiecie? Rozumiecie, co do was mówię?
Skończył i w tym momencie pierwszy z Elohim strzelił z drgawnika. Emitowane przez broń mikroskopowe cząstki przeszły w kwantową koherencję i nic sobie nie robiąc z niektórych założeń żyjącego tysiące lat temu Schrödingera, skupiły się w falę anihilacyjną.
Fim uniknął jej przez wrodzone poczucie lęku: skulił się tak gwałtownie, że niemal się przewrócił, jednocześnie strzelając z lasera. Nie trafił, tak jak Elohim; oba ładunki uderzyły gdzieś w stację, uszkadzając fragmenty poszycia.
– Zostawcie... – zaczął Tartus z przerażeniem, widząc, że biegnie ku niemu Elohim ze sztyletem.
Istota zgięła się w jakimś dziwacznym ukłonie i skoczyła, zamachując bronią. Fim nacisnął spust. Tym razem miał więcej szczęścia – promień lasera, częściowo tylko rozproszony przez czarny kombinezon, trafił Elohim prosto w miejsce, gdzie przed genotransformacją znajdowało się serce. Teraz też w tym miejscu musiały znajdować się istotne organy, bo Elohim zwalił się bez życia. Niestety, pokonany przeciwnik samą siłą rozpędu uderzył w handlarza, który w końcu faktycznie grzmotnął na plecy, kurczowo ściskając pistolet.
Tartus spróbował zepchnąć z siebie ciało i wstać, rozumiejąc, że jest już niestety za późno. Pierwszy Elohim stał tuż nad nim: lufa drgawnika celowała w głowę handlarza.
Sztylet nadleciał znienacka, z cichym wizgiem, lewitując dzięki emitowanym dookoła błękitnym iskrom prześlizgującym się po ścianach korytarza. Elohim spojrzał w stronę ostrza, ale tylko po to, by ujrzeć swą zgubę – Jad Malkolma Janisa wbił mu się centralnie w czoło, spowijając całą głowę wyładowaniami elektroostrza.
Fim jęknął. Odruchowo odczołgując się do tyłu, zauważył jeszcze, jak Elohim upada pomiędzy leżące ciała Strażników Granicy.
– Nie ruszaj się – powiedziała Tsara Janis. – Albo będziesz następny. Rzuć broń. Nie zdążysz wystrzelić.
– Jak... – sapnął. – Wyłączyłem przecież...
– Zostawiłeś zasilanie w interkomie. Przeciągnęłam kabel do pulpitu drzwi. Wywołałam spięcie – głos dochodził z tyłu i brzmiał niepokojąco blisko. – Rzuć pistolet albo zginiesz.
– Nie zabijesz mnie – wychrypiał. – Wprowadziłem kody. Nie odlecisz beze mnie!
– Chcesz się założyć?
– Rzuciłaś sztylet...! Nie masz broni...
– Nie potrzebuję jej. Skręcę ci kark, zanim zdążysz wycelować. Rzuć broń, powiedziałam!
Plaga mać, pomyślał Tartus Fim. A potem, powoli i wciąż pełen lęku, odrzucił laserowy pistolet.
Everett Stone o trupie dowiedział się niemal od razu po wskrzeszeniu – w momencie, gdy „Divina Proportio” zawisła nad obracającym się w dole, żółtawym Habitatem.
Nawet z tej wysokości widać było, że planeta, unosząca się w chmurze gwiazd Strzelca, to skalisto-piaszczysta kula z atmosferyczną bańką. Anabelle Locartus mówiła chyba prawdę: najwidoczniej trudno tu było o jakieś wyrafinowane rozrywki. Siedzący w swojej kajucie Stone wyświetlił dane o systemie Brando z okrętowego Kryształu Galaktycznego. Usłużna SI poinformowała, że Habitat był tu jedynym zamieszkanym światem, pełnym passatów, uformowanych z wirów konstrukcji zwanych Piaskowymi Wieżami, i skalistych labiryntów zamieszkałych przez olbrzymie, owadopodobne xetre’xalhy, którym Klan Naukowy wieki temu nadał status „inteligentnych zwierząt”.
Naziemne projekty wojskowe, doszedł do wniosku Everett. Łatwo tu je zaplanować: duża, otwarta przestrzeń do manewrów i równie spora na placówki eksperymentalne czy laboratoria. Federacja zawsze była dobra w działaniach na powierzchni. Statków może miała niewiele – ale przebijała pozostałych członków Triumwiratu pod kątem technologicznym. Co innego piechota – tu, jeśli szło o wielkości, mogłoby ją przebić jedynie Państwo. Na tle tych danych aneksja całej planety do operacji wojskowych wydawała się więc całkiem logicznym rozwiązaniem.
Popijając fluid, oglądając holo i wciąż dochodząc do siebie po stazie, Stone z początku nie usłyszał brzęczyka. Kiedy