Księga życia. Trylogia Wszystkich Dusz. Tom 3. Deborah Harkness
vana, jakie ludzie kupowali, kiedy mieli dzieci. Miał przesuwane drzwi, żeby łatwo było montować foteliki, mnóstwo uchwytów na kubki i beżową wykładzinę, żeby maskować płatki walające się po podłodze. Przed oczami przewinęła mi się moja przyszłość.
Mały, zwrotny samochodzik Sarah był miłym przypomnieniem, że istnieją inne możliwości, choć Matthew prawdopodobnie upierałby się przy pancernym czołgu, gdy urodzą się bliźnięta. Wymamrotałam kilka słów i druciki anteny przeszły na wylot przez kapelusz czarownicy. Postanowiłam, że na mojej wachcie nikt nie ukradnie maskotki Sarah.
– Ładny czar wiążący – odezwał się ktoś za moimi plecami. – Nie sądzę, żebym akurat ten znała.
Odwróciłam się gwałtownie. Kobieta miała około pięćdziesiątki, przedwcześnie posiwiałe włosy do ramion i szmaragdowe oczy. Otaczał ją cichy szum mocy, niezbyt silny, ale solidny. To był wysoka kapłanka covenu z Madison.
– Dzień dobry, pani Harrison.
Harrisonowie byli starą rodziną z Hamilton. Przybyli z Connecticut i podobnie jak u Bishopów kobiety zatrzymywały rodowe nazwisko nawet po zamążpójściu. Mąż Vivian, Roger Baker, przybrał po ślubie nazwisko żony, czym zasłużył sobie na miejsce w annałach covenu za gotowość do uhonorowania tradycji i jednocześnie wysłuchiwania drwin ze strony innych mężów.
– Myślę, że jesteś dostatecznie dorosła, żeby mówić mi Vivian, prawda? – Opuściła wzrok na mój brzuch. – Idziesz na zakupy?
– Tak. – Żadna czarownica nie mogła okłamać drugiej. W tej sytuacji najlepiej było ograniczać się do krótkich odpowiedzi.
– Co za zbieg okoliczności. Ja też. – Dwa wózki sklepowe oddzieliły się od pozostałych i wytoczyły z wiaty w naszą stronę.
– Masz termin w styczniu? – zapytała Vivian, gdy już byłyśmy w środku.
Omal nie upuściłam papierowej torby z jabłkami wyhodowanymi na pobliskiej farmie.
– Jeśli donoszę. Spodziewam się bliźniąt.
– Bliźnięta są nie do opanowania – powiedziała Vivian ze współczuciem. – Zapytaj Abby. – Pomachała do kobiety niosącej dwa kartony jajek.
– Cześć, Diano. Chyba się nie znamy. – Abby włożyła jeden karton do części wózka przeznaczonej dla najmłodszych i przypięła je pasem. – Kiedy dzieci się urodzą, będziesz musiała wymyślić inny sposób, żeby jajka się nie stłukły. W samochodzie mam cukinię, więc nawet nie myśl o jej kupowaniu.
– Czy wszyscy w kraju wiedzą, że jestem w ciąży? – spytałam. I o tym, że akurat dzisiaj wybrałam się na zakupy.
– Tylko czarownice. I wszyscy, którzy rozmawiają ze Smittym. – Obok nas przebiegł czteroletni chłopiec w pasiastej koszulce i masce Spidermana. – Johnie Pratt! Przestań gonić siostrę!
– Spokojnie. – Przystojny mężczyzna w szortach i szaro-bordowym T-shircie Uniwersytetu Colgate trzymał na rękach wyrywające się dziecko o twarzy umazanej czekoladą i okruszkami ciastek. – Znalazłem Grace w alejce ze słodyczami. Cześć, Diano. Caleb Pratt, mąż Abby. Uczę tutaj. – Mówił swobodnym tonem, ale wokół niego trzaskała energia. Czyżby magia żywiołów?
Moje pytanie podświetliło delikatne nici, które go otaczały, ale Harrison odwróciła moją uwagę, zanim zdążyłam się upewnić.
– Caleb jest profesorem na wydziale antropologii – oznajmiła z dumą Vivian. – On i Abby są mile widzianym nabytkiem w naszej społeczności.
– Miło was poznać – wymamrotałam. Najwyraźniej cały coven robił w czwartek zakupy w Cost Cutter.
– Tylko kiedy musimy omówić jakieś sprawy – powiedziała Abby, czytając w moich myślach. O ile potrafiłam stwierdzić, miała znacznie mniejszy talent magiczny niż Vivian czy Caleb, ale trochę mocy we krwi. – Spodziewaliśmy się zobaczyć dzisiaj Sarah, ale ona nas unika. Wszystko u niej w porządku?
– Niezupełnie. – Zawahałam się.
Kiedyś coven z Madison reprezentował wszystko to, czemu chciałam w sobie zaprzeczyć. Ale czarownice z Londynu nauczyły mnie, że trzeba zapłacić cenę za odcięcie się od innych czarownic. I prosta prawda była taka, że Matthew i ja nie poradzilibyśmy sobie sami. Nie po tym wszystkim, co wydarzyło się w Sept-Tours.
– Chcesz coś powiedzieć, Diano? – Harrison patrzyła na mnie przenikliwie.
– Chyba potrzebujemy waszej pomocy. – Słowa same mi się wymknęły. Moje zdumienie musiało być widoczne, bo cała trójka zaczęła się śmiać.
– Dobrze. Po to jesteśmy. – Vivian posłała mi uśmiech aprobaty. – Co to za problem?
– Sarah całkiem zamknęła się w sobie – wyznałam wprost. – A Matthew i ja mamy kłopot.
– Wiem. – Caleb podrzucił Grace na biodrze. – Kciuki doskwierają mi od wielu dni. Z początku myślałem, że chodzi tylko o wampiry.
– To coś więcej. – Mój ton był ponury. – Dotyczy również czarownic. I Kongregacji. Moja matka miała przeczucie, ale ja nie wiem od czego zacząć poszukiwanie informacji.
– Co mówi Sarah? – zapytała Vivian.
– Niewiele. Przez cały czas opłakuje Emily. Siedzi przy kominku, patrzy na drzewo wyrastające z paleniska i czeka, aż wrócą duchy.
– A twój mąż? – Caleb uniósł brwi.
– Matthew wymienia słupki ogrodzenia. – Przeczesałam ręką włosy, odklejając od karku wilgotne pasma. Gdyby zrobiło się jeszcze cieplej, mogłabym usmażyć jajka na masce samochodu Sarah.
– Klasyczny przykład przeniesionej agresji – stwierdził w zamyśleniu Caleb – i potrzeba ustalenia mocnych granic.
– Co to za magia? – Byłam zdumiona, że po kilku słowach tyle wie o Matthew.
– Antropologia. – Caleb uśmiechnął się szeroko.
– Może powinniśmy porozmawiać gdzie indziej. – Vivian uśmiechnęła się ciepło, kiedy zobaczyła rosnący tłum gapiów w dziale owocowo-warzywnym.
Ludzie w sklepie nie mogli nie zauważyć zgromadzenia czworga istot z innego świata, a kilka osób otwarcie przysłuchiwało się naszej rozmowie, udając, że oceniają dojrzałość melonów i arbuzów.
– Spotkajmy się u Sarah za dwadzieścia minut – zaproponowałam, żeby już stąd wyjść.
– Arborio jest w alejce piątej – powiedział Caleb, oddając Grace żonie. – To w Hamilton rzecz najbardziej zbliżona do ryżu na paellę. Jeśli się nie nada, możesz zajechać po drodze do sklepu ze zdrową żywnością. Maureen zamówi specjalnie dla ciebie hiszpański ryż. Inaczej będziesz musiała pojechać do Syracuse.
– Dzięki – bąknęłam. Nie zamierzałam odwiedzać sklepu ze zdrową żywnością, który był miejscem spotkań czarownic, jeśli nie przyjeżdżały do Cost Cutter. Popchnęłam wózek w stronę piątej alejki. – Dobry pomysł.
– Nie zapomnij o mleku! – zawołała za mną Abby.
* * *
Kiedy dotarłam do domu, Matthew i Fernando stali na polu pogrążeni w rozmowie. Wypakowałam zakupy i znalazłam wiadro w zlewie, gdzie je zostawiłam. Odruchowo sięgnęłam do kurka, żeby puścić wodę.
– Co, do diabła, ze mną jest? – wymamrotałam, wyjmując puste wiadro ze zlewu. Odniosłam je do destylarni i pozwoliłam, żeby drzwi się za mną zamknęły.
Ten pokój był świadkiem moich największych upokorzeń jako czarownicy. Wprawdzie rozumiałam, że moje dawne kłopoty z magią