Kariera Nikodema Dyzmy. Tadeusz Dołęga-mostowicz

Kariera Nikodema Dyzmy - Tadeusz Dołęga-mostowicz


Скачать книгу

      Wyciągnęła ku niemu rękę, od której powiał zapach perfum.

      Dyzma ujął jej dłoń i pocałował. Nie puściła jego ręki, lecz ścisnęła ją mocniej.

      – Silnej dłoni potrzeba – powiedziała – takiej dłoni… Taką dłonią można nie tylko swój los wykuć… Czasami mi się zdaje, że dla potężnej woli nie ma żadnych przeszkód, że nie istnieją dla niej niemożliwości… Jest panią wszechwładną, łamie stal, buduje jutro… A jeżeli nie jest egoistyczna, wyciąga dłoń, ratuje i ratuje te biedne słabe istnienia… Ile poezji ma w sobie tajemnicza moc silnego człowieka…

      Z wolna cofnęła rękę i powiedziała:

      – Pan pewnie sądzi, że jestem egzaltowana.

      Nie wiedział, co na to odpowiedzieć, więc znowu uciekł się do niezawodnego środka: syknął i chwycił się za łokieć.

      – Boli?

      – Bardzo.

      – Biedny pan. Może by doktora sprowadzić?

      – Nie, dziękuję.

      – Tak chciałabym panu pomóc.

      – Pani ma dobre serce.

      – I cóż mi z tego – rzekła ze smutkiem.

      Machinalnie wzięła książkę.

      – Będziemy czytali?

      – A może to panią męczy?

      – O, nie, lubię czytać głośno.

      Zapukano do drzwi i rozległ się głos Kasi:

      – Nino, mogę cię prosić na chwilę?

      – Przepraszam pana – rzekła Nina, wstając – zaraz wrócę.

      Do uszu Nikodema dobiegły echa poirytowanych słów Kasi, a potem zaś wszystko ucichło.

      Dyzma począł rozważać sytuację. Fakt, że podobał się pani Ninie, zdawał się być pewnikiem. Jakie z tego można wyciągnąć korzyści? Czy przez jej protekcję da się dłużej utrzymać stanowisko administratora w Koborowie?

      „Wątpliwe – pomyślał – ona nie ma żadnego wpływu na męża. Z chwilą zaś, gdy stary spostrzeże się, że nic nie potrafię, wyleje mnie bez gadania, a przecie wiecznie chorować nie mogę”.

      Dziwiło go nieco niespodziewane powodzenie u tej wytwornej pani, lecz nie odczuwał z tego powodu ani specjalnej radości, ani dumy. Mózg Nikodema zbyt był zajęty pracą nad poszukiwaniem sposobów utrzymania się w Koborowie, by inne, bardziej osobiste uczucia mogły go z tej absorbującej myśli wytrącić. Nina uważa go za kogoś godnego jej zwierzeń. Podobała się mu, lecz podobała się tak, jak by się podobała Kasia, Mańka czy każda inna młoda kobieta.

      Nikodem Dyzma miał serce dotychczas nienawiedzone przez miłość. Romantyczne karty jego życia zawierały tylko nieważne wspomnienia przygodnych i nic nieznaczących zdarzeń, których zresztą nie było zbyt wiele. Gdy teraz myślał o pani Ninie, niczego nie przewidywał, nie robił żadnych projektów. Co więcej, wrodzony zmysł ostrożności ostrzegał go przed jakimikolwiek bardziej zdecydowanymi krokami, które mogłyby zaszkodzić mu w razie połapania się jej męża w sytuacji.

      Pani Nina wróciła nieco zdenerwowana i Nikodem pomyślał, że musiała mieć z Kasią jakąś nieprzyjemną rozmowę. Zaczęła znowu czytać i nie zamienili ze sobą ani słowa aż do obiadu. Po obiedzie Nikodem zasnął i obudziło go dopiero pukanie o zmroku. Był to Kunicki.

      Zmartwił się bardzo chorobą Dyzmy i chciał depeszować po lekarza. Z trudem mu to Dyzma wyperswadował, zapewniając, że już czuje się lepiej i jutro lub pojutrze wstanie.

      – To bardzo dobrze, bardzo dobrze – ucieszył się Kunicki – bo, kochany panie, ten Olszewski do grobu mnie wpędzi, co on wyprawia, to ludzkie pojęcie przechodzi. Wyobraź pan sobie, kazał zatrzymać sośninę, gdyż ja rzekomo nie wpłaciłem pełnego wadium. Wadium miało wynosić, uważa pan, czterdzieści tysięcy dwieście złotych. Zapomniałem o tych dwustu złotych, jak Boga kocham, zapomniałem i ten gałgan zatrzymuje mi teraz całą robotę. Dla dwustu złotych? Przecież to szlag człowieka trafić może!

      Oburzenie jeszcze zwiększało szybkość jego wymowy. Opowiadał przeszło godzinę o różnych przejściach z Dyrekcją Lasów i zakończył tyradę wyrażeniem nadziei, że wreszcie dzięki Dyzmie te nieszczęścia miną. Trzeba koniecznie, żeby kochany pan Nikodem jak najprędzej pojechał do Warszawy i raz wreszcie rozmówił się z ministrem Jaszuńskim.

      Dyzma zapewnił, że gdy tylko wstanie, natychmiast pojedzie do Warszawy.

      – A jak pan sądzi, kochany panie Nikodemie, łatwo panu pójdzie? Prędko da się rzecz załatwić?

      – Zrobi się – odparł Dyzma – niech pan będzie spokojny. Może tylko jakie drobne koszty będą.

      – Koszty? Ależ to głupstwo. Służę panu zawsze gotówką. No, a jakże się pan u mnie czuje? Nie nudzi się pan?

      Dyzma zaprzeczył. Owszem, jest mu nawet bardzo miło.

      – Tylko, uważa pan, dla pańskiej informacji, gdy pan będzie załatwiał nasze sprawy w Warszawie, niech pan pamięta, że Koborowo nie jest zapisane na moje nazwisko, ale na nazwisko mojej żony. Musiałem to zrobić z pewnych względów formalnych.

      – To niby – zapytał Dyzma, przypominając rozmowę z Ponimirskim – ja mam występować w imieniu pańskiej żony?

      – Tak, tak, chociaż może pan i w moim, bo przecie jestem właścicielem faktycznym, zresztą mam od żony plenipotencję.

      Dyzmę korciło, żeby zapytać, czy ma też i weksle, lecz pohamował się. Stary byłby gotów nabrać podejrzeń.

      Kunicki zaczął wypytywać Nikodema o jego poglądy na stan gospodarki Koborowa, lecz musiał z tego zrezygnować, gdyż choremu wrócił atak bólu reumatycznego, i to tak silny, że kochany pan Nikodem aż syczał, a wyraz twarzy zmienił mu się do niepoznania.

      Po kolacji Kunicki znowu zajrzał do Dyzmy, jednakże ten udał śpiącego, czym uniknął ponownej rozmowy. Długo w noc rozmyślał wszakże nad nieuniknioną koniecznością podróży do stolicy, z której już chyba nie będzie po co wracać. Postanowił jednak próbować rzecz jak najdłużej przeciągać. W każdym razie będzie mógł odszukać pułkownika Waredę i jego poprosić o porozmawianie z ministrem.

      Przypomniał Ponimirskiego. Kto wie, może warto i od niego wziąć ten list. Jeżeli ciotka Ponimirskiego jest ustosunkowana, to może i przez nią da się coś zrobić. Oczywiście, ani przez chwilę nie łudził się, że uda mu się załatwić pomyślnie sprawy Kunickiego. To byłoby niemożliwością. Chciał jednak stworzyć pozory, które by utrzymały Kunickiego w przekonaniu, że on Dyzma, jest istotnie w przyjaźni z ministrem i że jeżeli nie teraz, to później będzie mógł u niego wyjednać wydalenie czy przeniesienie na inne stanowisko Olszewskiego oraz taki przydział drzewa z Lasów Państwowych, który by zaspokoił chciwość Kunickiego.

      Wkrótce po jego wyjściu zjawiła się pani Nina. Była smutniejsza niż zwykle i bardziej zdenerwowana, lecz na uśmiech Dyzmy odpowiedziała również uśmiechem. Wypytywała o zdrowie, skarżyła się na migrenę, przez którą noc spędziła bezsennie, wreszcie zapytała:

      – Podobno jedzie pan do Warszawy, czy na długo?

      – Jadę, proszę pani, na tydzień, najwyżej na dziesięć dni.

      – Warszawa – rzekła w zamyśleniu.

      – Lubi pani Warszawę?

      – O, nie, nie… to jest, właściwie lubiłam ją kiedyś bardzo… Nawet dziś lubię, tylko siebie w niej nie lubię.


Скачать книгу