Wojna makowa. Rebecca Kuang
chciał się bić – warknęła. – Nie moja wina, że dostał, na co zasłużył.
– To nie ma znaczenia – odparła Niang. – Powiedz po prostu, że przepraszasz, a on o wszystkim zapomni. Jemu zależy po prostu na szacunku.
– Za co niby mam go szanować? – rzuciła ostro Rin. – Jak dotąd niczym sobie mojego szacunku nie zaskarbił. Plącze się po akademii napuszony jak paw i tyle. Jakby to, że urodził się w Sinegardzie, było czymś wyjątkowym.
– Przeprosiny w niczym ci nie pomogą – wtrąciła Venka. Jak się okazało, wcale nie spała. – A sinegardczycy są wyjątkowi. Nezha i ja… – Venka uwielbiała mówić „Nezha i ja” – przygotowywaliśmy się do wstąpienia do akademii prawie od urodzenia. Mamy to we krwi. To nasze przeznaczenie. A ty? Jesteś nikim. Zwykłą przybłędą z południa. W ogóle nie powinno cię tu być.
Rin, rozpalona nagłym gniewem, usiadła na posłaniu.
– Venka! Zdałam ten sam egzamin co wy. Mam pełne prawo tutaj studiować!
– Przyjęli cię dla statystyk – wypaliła Venka. – Rozumiesz chyba, keju musi wyglądać na uczciwy egzamin.
Venka była mocno irytująca, ale Rin nie miała czasu ani energii, by się nią specjalnie przejmować. Po kilku dniach przestały na siebie powarkiwać, aczkolwiek wyłącznie dlatego, iż były zbyt wyczerpane, by w ogóle rozmawiać. Kiedy wyznaczone na ten tydzień sesje treningowe dobiegły końca, zwlokły się do kwatery z mięśniami bolącymi tak, że ledwie były w stanie chodzić. Rozebrały się bez słowa i padły na prycze.
Niemal natychmiast obudził je łoskot. Ktoś dobijał się do drzwi.
– Wstawaj! – rzucił Raban, kiedy Rin otworzyła.
– Co do…
– Wy też. Prędko! – Kadet spojrzał ponad jej ramieniem na Venkę i Niang, z których łóżek płynęły nieartykułowane pomruki.
– Ale o co chodzi? – burknęła Rin, przecierając oczy. – Za sześć godzin mamy zamiatać.
– Chodźcie i bez gadania.
Nie przestając marudzić, dziewczęta narzuciły koszule i wyszły do czekających na zewnątrz Rabana i chłopców.
– Jeśli to coś w rodzaju kocenia pierwszaków, to chciałbym wrócić do łóżka – powiedział Kitaj. – Jestem już dostatecznie zastraszony i pognębiony. Dajcie mi się wyspać.
– Zamknąć się i za mną. – Nie dodając ni słowa, Raban ruszył w kierunku lasu.
By dotrzymać mu tempa, musieli pobiec. Rin początkowo uznała, że poprowadzi ich w głąb porastającej stok góry kniei, lecz był to jedynie skrót. Po minucie wyszli spomiędzy drzew przed główną salą treningową. Wewnątrz paliły się światła, słychać było donośne głosy.
– Znowu jakieś zajęcia? – jęknął Kitaj. – Na Wielkiego Żółwia, ja chyba zastrajkuję.
– Nie bój się, to nie zajęcia. – Z jakiegoś tajemniczego powodu Raban wydawał się niezwykle podekscytowany. – Do środka!
Mimo że wciąż słyszeli stłumione krzyki, sala okazała się pusta. Zaczęli się sennie rozglądać, lecz kadet przywołał ich skinieniem i sprowadził po schodach do piwnicy. Na dole tłumek starszych studentów tłoczył się pośrodku pomieszczenia. Cokolwiek się tam działo, budziło niesłychane emocje. Rin zapuściła żurawia, by zerknąć ponad głowami kadetów, lecz zobaczyła jedynie zbite ciała.
– Uwaga, młodzież prowadzę! – zawołał Raban i powiódł swą nieliczną grupkę prosto w ciżbę. Operując z wigorem łokciami, wyrąbał im drogę i po chwili ujrzeli przyczynę powszechnej ekscytacji. W podłodze ziały dwie pokaźne jamy o średnicy przynajmniej dziewięciu stóp i głębokie na jakieś sześć. Znajdowały się tuż obok siebie i otoczone były dla bezpieczeństwa widzów metalowymi barierkami poprowadzonymi na wysokości talii. Jedna z jam była pusta. W drugiej natomiast, z zaplecionymi na piersi rękoma, stał mistrz Sonnen.
– Sonnen sędziuje za każdym razem – powiedział Raban. – Padło na niego, ponieważ jest najmłodszy.
– Sędziuje? Ale co? – zapytał Kitaj.
Raban odpowiedział szerokim uśmiechem.
Drzwi piwnicy stanęły otworem. Do środka weszła kolejna grupa kadetów, przez co i tak zatłoczone pomieszczenie zaczęło trzeszczeć w szwach. Napierające ciała zepchnęły pierwszoroczniaków niebezpiecznie blisko jam. Rin uratowała się, z całych sił ściskając barierkę.
– Co jest grane? – rzucił Kitaj, wpatrzony w starszych studentów, przepychających się, by zająć jak najbardziej dogodne punkty widokowe. W piwnicy zgromadziło się już tylu ludzi, że widzowie z tylnych rzędów stawali na przyniesionych przezornie stołkach.
– Dzisiaj będzie Altan – odparł Raban. – A jego wszyscy chcą zobaczyć.
Rin odniosła wrażenie, że od początku tygodnia słyszała to imię mniej więcej tuzin razy. Obsesja na jego punkcie ogarnęła całą uczelnię. Student piątego roku Altan Trengsin miał bliski i osobisty związek z każdym pobitym w akademii rekordem, był ulubieńcem wszystkich mistrzów i stanowił wyjątek od każdej reguły. Ostatnio ktoś z grupy Rin wymyślił dowcip:
„Potrafisz nasikać przez mur do miasta?
A Altan potrafi”.
W pewnym momencie wysoki i szczupły chłopak wskoczył prosto do ringu mistrza Sonnena, ignorując czekającą obok sznurową drabinkę. Gdy jego przeciwnik zaczął powoli schodzić, on splótł dłonie na karku, wypiął pierś i zadarł głowę ku powale. Światło lamp zagrało mu w oczach.
Miał szkarłatne tęczówki.
– Na Wielkiego Żółwia! – zachłysnął się Kitaj. – Prawdziwy Speeryta!
Rin zajrzała w głąb jamy. Kitaj miał rację; Altan w niczym nie przypominał Nikaryjczyka. Skórę miał o kilka tonów ciemniejszą niż pozostali studenci, ciemniejszą nawet niż jej własna. Podczas jednak gdy zbrązowiała od słońca cera Rin przydawała jej surowego, prostackiego wyglądu, to kolor skóry Altana wydawał się wyjątkowy, nieomal królewski. Włosy chłopaka były czarne niczym wilgotny atrament, fioletowe raczej niż smoliste. Twarz miał kanciastą, kamienną i uderzająco przystojną. No i jeszcze te oczy – czerwone jak ogień.
– Wydawało mi się, że Speeryci wyginęli – zauważyła Rin.
– W większości, owszem – sprostował Raban. – Altan jest ostatnim.
– Nazywam się Bo Kobin i jestem kadetem pobierającym nauki u mistrza Juna Lorana – obwieścił przeciwnik Speeryty. – Wyzywam Altana Trengsina na pojedynek do obezwładnienia rywala.
Kobin musiał ważyć przynajmniej dwakroć tyle co Altan i był od niego kilka cali wyższy. Rin odniosła jednak wrażenie, że nie obejrzy walki równych sobie konkurentów.
Altan niezobowiązująco wzruszył ramionami.
– Cóż, zaczynajcie – rzucił Sonnen. Wyglądał na mocno znudzonego.
Kadeci przyjęli pozycje wyjściowe.
– Jak to? Bez przedstawienia? – zdziwił się Kitaj.
– Altana przedstawiać nie trzeba – odparł rozbawiony Raban.
– On raczej z tych butnych, nie? – Rin zmarszczyła nos.
– Altan Trengsin – powtórzył Kitaj w zadumie. – Który człon to nazwisko?