Mag bitewny. Księga 1. Peter A. Flannery
Caer Dour, choć odnosili się do niego z lękiem i bojaźnią, cieszyli się, że mają go po swojej stronie i że to on będzie pełnił straż nad przywołującym smoka Dariusem.
Kątem oka Falko obserwował trzy tajemnicze postacie, które pożegnały się już z Belliusem i przeszły przed pawilon, gdzie czekali na nich Darius z emisariuszem.
– Czy wszystko gotowe? – spytał Chevalier.
– Tak – odpowiedział Morgan Saker.
Falko widział, jak Darius wypełnia płuca powietrzem. Był to pierwszy ślad zdenerwowania, z jakim się zdradził.
– Ile mamy czasu?
– Nieco ponad trzy godziny do zachodu słońca.
Emisariusz skinął głową.
– Ile zajmie nam droga?
– Może półtorej godziny – odrzekł Morgan. – Mamy więc spory zapas. – Przeniósł taksujący wzrok na Dariusa, jakby chciał ocenić, czy młodzieniec podoła zadaniu. – Czy jesteś gotów?
– Jestem.
– A jeśli odpowie czarny?
– To go zabijemy.
Badawczy wzrok Morgana błądził po twarzy młodego maga bitewnego, szukając najdrobniejszych oznak słabości czy niepewności. Wreszcie kiwnął głową zadowolony.
– Idźmy więc.
Na pole turniejowe spłynął ponury spokój. Wszyscy już dowiedzieli się o przybyciu magów. Wiedzieli też, po co tu przyszli, ale ostatni smok, który znalazł się w pobliżu Caer Dour, sprowadził na miasto śmierć i zniszczenie. Ekscytacja wywołana turniejem rozpuściła się w chłodnym powietrzu wieczoru. Za kilka dni ich armia zewrze się w boju z Opętanymi. Z Dariusem na czele mogli pokonać demona i jego wojska, ale obecność smoka zapewni przetrwanie większej liczbie ludzi, którzy w innym wypadku byliby praktycznie skazani na śmierć. Tak więc pomimo lęku i pewnej rezerwy wobec magów obywatele trzymali kciuki za Dariusa i powodzenie misji. Modlili się o to, by udało mu się wspiąć na strome stoki Mont Noir i wywołać smoka zza Nieskończonego Morza.
Patrzyli na młodego maga bitewnego, który pozwolił przybyłym magom wyprowadzić się z pawilonu. Patrzyli, jak sir William rusza w drogę u jego boku, a potężna postać emisariusza koi jego serce otuchą i nadzieją. Patrzyli, jak mała grupka mężczyzn idzie wąską serpentyną w kierunku czarnego masywu i znika za zakrętem. Ale nie widzieli smukłej postaci, która wyślizgnęła się z pawilonu i ruszyła w ślad za nimi, czy też raczej skrótem prowadzącym do tego samego miejsca – wąziutką ścieżyną odbijającą w lewo od głównego traktu.
Jeśli Dariusowi Voltariowi dotarcie do Smoczego Kamienia zajmie półtorej godziny, to Falko potrzebuje dwa razy tyle. Ale nawet gdyby miał trzy godziny na wspinaczkę, trzy godziny do zachodu słońca, nigdy by tego nie dokonał, gdyby szedł normalną drogą. Zamiast niej wybrał więc Nitkę, wąską grań, która skracała drogę o blisko dwie mile.
Będzie musiał iść powoli i oszczędzać siły, ale Falko skupił całą swoją wolę na tym zadaniu – a w odróżnieniu od ciała jego wola była silna.
8
Przywołanie
Nagły poryw wiatru owionął go z mocą, musiał więc mocniej zacisnąć palce na skalnych występach. W powietrzu czuło się coraz większy chłód, światło dnia zaczynało już rzednąć, ale Falko nie dbał o to. Chmury nie groziły deszczem, zapowiadały jednak zmianę pogody. Z północy napływały masy mroźnego powietrza. Jesień żegnała już ostatni ciepły, letni wiatr. Teraz na horyzoncie zalegało ostre, śnieżne zimno.
Ale dziś jeszcze nie spadnie mroźny deszcz, pomyślał Falko.
Przekonany, że pogoda nie załamie się jeszcze przez dzień lub dwa, chłopiec ruszył w dalszą drogę wzdłuż krawędzi. Gdy pozwolił myślom odpłynąć, te samoistnie skupiły się wokół tego, co emisariusz powiedział o jego chorobie i o ojcu. Falko nigdy nie był dumny z ojca, wręcz wstydził się miłości, jaką wciąż go darzył. Co się zaś tyczy jego choroby... No cóż, od zawsze zakładano, że Falko nie dożyje wieku męskiego. Tylko nieliczni spośród tych, którzy cierpieli na szkarłatnicę, przekraczali trzydziestkę.
Czy Heçamedes się myliła?
Czy istnieje lekarstwo na jego chorobę?
Falko znał uzdrowicielkę przez całe życie, i to dosłownie, bo była przy jego porodzie – trudnym, który powinien był skończyć się śmiercią nie tylko jego matki, ale i samego Falka. Jednakże Heçamedes udało się uratować chłopca, nawet jeśli jego matki nie zdołała już wyswobodzić z łapczywych szponów śmierci. Eleanora Danté zmarła zaledwie dwie godziny po wydaniu na świat syna.
Falko zatrzymał się u szczytu, przez który wiódł szlak. Myśl o matce zawsze budziła w nim skomplikowaną mieszankę uczuć. Było w niej osobliwe poczucie oddzielenia, jakby ta historia dotyczyła kogoś innego. Potem do głosu dochodził przypływ żałobnego smutku, a w końcu narastało w nim dojmujące poczucie winy, które potrafiło schłodzić jedynie przytłaczające uczucie niepowetowanej straty.
Jakie to dziwne, pomyślał. Tak tęsknić za kimś, kogo się nie pamięta.
Kolejne uderzenie zimnego wiatru wycisnęło mu łzy z oczu, a gdy mruganiem pozbył się ich spod powiek, zauważył jakiś ruch na stoku przed nim. Przypadł do ziemi i wyjrzał ostrożnie zza krawędzi wzniesienia. Zobaczył trzy okutane w szaty postacie, a za nimi Dariusa i emisariusza. Szli gęsiego, nie tracąc szybkości pomimo stromizny, na szczyt góry, gdzie czekali już pewnie na nich pozostali czterej magowie.
Falko idealnie oszacował czas.
Mieli jeszcze przed sobą dobre pół godziny wspinaczki, a więc Falko musiał przeznaczyć dla siebie jeszcze około godziny, ale czasu wciąż miał dość. Dotrze do Smoczego Kamienia, nim słońce zacznie zachodzić. Wzrokiem odprowadził pochód do miejsca, gdzie magów i emisariusza zasłonił żleb. Wejście do niego znajdowało się ćwierć mili dalej, a jednak Falko postanowił odczekać jeszcze chwilę, nim wyjdzie z kryjówki. Grań ciągnęła się jeszcze jakiś czas, by następnie złączyć się z cielskiem góry. Falko pilnował, by się zanadto nie pospieszyć. Lepiej dotrzeć na główny szlak późno niż wcale.
Zwolnił, zbliżając się do paszczy żlebu. Okolona stromiznami dolina wiodła na przeciwległy skraj góry, gdzie łagodniejsze stoki ustępowały miejsca raptownym przepaściom i budzącym przerażenie klifom zachodniej ściany Mont Noir.
Mijały minuty i bynajmniej nie tylko wycieńczenie wspinaczką sprawiło, że serce Dantégo biło jak oszalałe. Zbliżał się do Smoczego Kamienia, opasłej granitowej płyty, z której magowie bitewni Caer Dour od zawsze przywoływali swoje smoki.
Wzmógł czujność. Przed nim droga wcinała się w krajobraz otrzaskanych głazów i osypisk skruszałej skały. Bezładna hałda kamiennych brył znaczyła najwyższy punkt wspinaczki, a przekroczywszy go, mógł już spojrzeć z wysokości na Wichrową Twierdzę, naturalny amfiteatr spękanych klifów