Mag bitewny. Księga 1. Peter A. Flannery
Ty? – powiedział Bellius głosem nasyconym pogardą. – Ty zgłaszasz konkurencję?
– Tak.
Szlachcic był wściekły. Najwyraźniej uznał propozycję za absurdalną, ale każdy wiedział, że Falko – sługa czy nie – miał święte prawo zgłosić ostatnią próbę.
– Słuchamy więc. – Bellius uśmiechnął się szyderczo. – Kogo chcesz wyzwać na pojedynek?
– To nie ja wyzwę kogoś na pojedynek – skorygował Falko. – Zgłaszam w tym celu inną osobę.
– Kogo? – warknął Bellius, a jego ton nie pozostawiał wątpliwości, że jego cierpliwość była na wyczerpaniu.
– Malakiego de Vane’a.
– Syna kowala? – prychnął Bellius, lecz teraz jego wredny uśmieszek zdawał się nieco mniej szczery. – Tego samego, który odpadł w pierwszych sekundach bitwy?
– Zgadza się.
– Cóż mogę rzec? – Bellius rozejrzał się po zebranych, jakby spodziewał się, że każdy z podobnym lekceważeniem odniesie się do roszczeń sieroty. – Żeby zgłosić próbę – podjął, gdy jednak nikt się nie odezwał – potrzebujesz dwóch wotów zaufania, jednego od wojownika, drugiego od szlachcica.
Jego uśmiech znowu się poszerzył. Był pewien, że nikt nie poprze chłopaka, i już miał odrzucić wniosek, gdy Symeon wyłuskał się z tłumu i stanął u boku swojego sługi.
– Głosuję za wyzwaniem dla Malakiego de Vane’a.
Pawilon wypełniły szepty i stłumione okrzyki zdumienia. Przyciszone mamrotanie rozlało się także po widowni, gdy dotarła do niej wieść o dodatkowej konkurencji.
Kątem oka Falko zobaczył, jak ojciec Malakiego prowadzi syna przed pawilon. Młodzieniec wciąż wyglądał na skrajnie przygnębionego. Spojrzenie, jakim obrzucił Falka, zdawało się sugerować, że nie ma ochoty zrobić z siebie durnia dwukrotnie w ciągu jednego dnia. Falko zignorował jego niewypowiedzianą prośbę.
– Dobrze, już dobrze! – warknął Bellius, który nie mógł uwierzyć, że ta farsa zaszła tak daleko. – Mamy jeden głos od wysoko urodzonego, teraz potrzebujesz...
– Nie zrozumiałeś mnie! – przerwał mu Symeon. – Nie udzielam swojego głosu jako szlachcic, lecz jako członek kasty wojowników.
– Ale twoja posiadłość? – sprzeciwił się Bellius. – Twoje bogactwo i ziemie?
– Podarunki – wyjaśnił Symeon. – Podarunki od dawno zmarłego przyjaciela.
Bellius roześmiał się, udając wesołość, której przeczyły zmrużone wrednie oczy.
– A więc dobrze, potrzeba nam teraz głosu szlachcica. – Rozejrzał się po wysoko urodzonych, a w jego oczach jaśniała cicha groźba. – Kto poprze to wyzwanie?
– Ja! – powiedział Falko.
Niedowierzanie odbiło się echem po pawilonie. Wszystkie spojrzenia ponownie skupiły się na wychudzonym chłopaku.
– Co? – zapowietrzył się Bellius. – Jesteś sługą!
Kilku szlachciców prychnęło z pogardą, jakby cała sprawa była tylko niesmacznym żartem, lecz wówczas głos zabrał Symeon.
– Znowu jesteś w błędzie, Belliusie – spokojny głos maga poniósł się po pawilonie. – Falko Danté nie jest sługą, lecz synem lorda. Służy mi z wyboru, nie z musu.
Ludzie rozdziawili usta w osłupieniu. Ustały nawet szepty, ale Bellius gotował się ze złości.
– Nałożono na niego obowiązek usługiwania Symeonowi w ramach zadośćuczynienia za zbrodnie jego ojca!
– Nie, Belliusie – zaprzeczył ze spokojem Symeon. – Wcale nie. Trafił pod moją opiekę na mocy porozumienia między mną a jego ojcem.
– Ależ to niedorzeczne! – zapowietrzył się Bellius. – Każdy wie, że służy ci od lat.
– Zgadza się, lecz z wyboru, a nie dlatego, że ktoś mu kazał. Falko wywodzi się ze szlacheckiego rodu i jego głos się liczy.
Bellius wodził ciemnymi oczami od Symeona do Falka. Wyglądał jak zapędzone w kozi róg zwierzę i przez krótką chwilę zdawało się, że straci głowę. Lecz wówczas przywołał na twarz swój żmijowy uśmiech.
– Niech tak będzie. Wyzwanie wejdzie w porządek prób. Niech wyzywający się zbliży.
Falko odwrócił się od Belliusa, gdy Balthazak lekko popchnął syna w kierunku pawilonu. Stary kowal był tak samo zadziwiony jak wszyscy na wieść, że Falko zachował swoje szlachectwo, ale nie miał zamiaru zmarnować szansy na polepszenie sytuacji syna.
Malaki stanął przed pawilonem z wyrazem zdumienia na twarzy. Chyba nie uświadamiał sobie, że znalazł się w absolutnym centrum uwagi. Wlepiał wzrok w osobę, o której myślał, że ją znał. Która była jego przyjacielem, odkąd pamiętał. Jego ściągnięte brwi nie wróżyły dobrze Falkowi, a w ciemnobrązowych oczach płonęło niebezpieczne światło. Lecz raptem Malaki ujrzał w twarzy przyjaciela coś, co wygładziło zmarszczone czoło i przytłumiło to światło.
Zobaczył w niej strach. Nie przed reperkusjami ze strony szlachty, ale przed tym, że Falko nie przemyślał tego jak należało i że dokonał złego wyboru. Że właśnie stracił przyjaciela.
Falko oddychał z trudem, czując na sobie wzrok Malakiego, ale po chwili rysy twarzy przyjaciela również się wygładziły i coś na kształt uśmiechu błysnęło mu w oczach. Ten uśmiech mówił: „Aleś ty durny, Falko Danté. Jak już będzie po wszystkim, łeb ci urwę!”.
– A więc, panie de Vane... – Bellius nieprzyjemnie przeciągał sylaby. – Czy wybierzesz rycerza, który stanie z tobą do walki, czy też ma to zrobić za ciebie twój schorowany paniczyk?
Malaki przesunął wzrokiem po możnych. Byli wśród nich znakomici wojownicy, ale nie sądził, by któryś podjął wyzwanie wbrew Belliusowi. Mógłby poważyć się na to sir Gerallt Godwin, ale Malaki nie chciał stawiać ojca Bryny w kłopotliwym położeniu.
Raz jeszcze ciszę przerwał Falko:
– Ja wybiorę mu przeciwnika.
Bellius uśmiechnął się i machnął ręką, jakby nie robiło mu to różnicy. Przecież to on, Bellius Snidesson, miał w garści szlachtę Caer Dour.
Zapadła niezręczna cisza. Wszyscy wiercili Falka wzrokiem. On zaś rzucił Malakiemu ostatnie zdecydowane spojrzenie, a potem utkwił wzrok w Belliusie, lecz szlachcic milczał i czekał. Cisza ciągnęła się jak smoła i gdy Bellius uniósł niecierpliwie brwi, Falkowi nagle zaschło w ustach. A potem oblizał wargi i przemówił:
– Wybieram sir Williama Chevaliera. Wybieram królewskiego emisariusza.
6
Sługa czy szlachcic
– Ale... co to... przecież... – bełkotał bez ładu i składu.
Z jego ust wydobył się krótki, nerwowy