Mag bitewny. Księga 1. Peter A. Flannery
armia przełamała ich linie obrony.
– Naprawdę? Zrobili to? – Malaki przysunął się bliżej.
Falko potwierdził skinieniem.
– Najwyraźniej poradzono wysoko urodzonym, żeby zwrócili się do Caer Laison z prośbą o przysłanie maga bitewnego.
Malaki prychnął.
– Bellius prędzej zeżre własną nogę, niż poprosi Caer Laison o pomoc.
– Dokładnie – potwierdził Falko, a wzrok obu chłopców skupił się na wyelegantowanej postaci Belliusa Snidessona: wysokiego i przystojnego mężczyzny o lśniących czarnych włosach i nieskazitelnie przystrzyżonej brodzie. Ubrany był bogato, lecz gustownie, nawet siwizna widoczna na jego skroniach miała srebrzysty poblask. Stał teraz między Dariusem po swojej lewej i emisariuszem po prawej stronie, niczym wyprężony na postumencie pomnik ku chwale arogancji. – No cóż, przynajmniej na emisariuszu nie zrobił wrażenia – pociągnął Falko. – Uważa, że szlachcice wykazali się lekkomyślnością, licząc na to, że Darius przybędzie na czas.
– No ale przecież przybył – odparł Malaki, a Falko obrzucił go takim spojrzeniem, jakby przyjaciel wbił mu nóż w plecy, stając po stronie szlachty.
– Ale załóżmy, że by nie przybył. A gdyby coś go zatrzymało? Wówczas wysoko urodzeni podaliby Opętanym miasto na srebrnej tacy.
Malaki rozważał jego słowa, lecz cóż to miało teraz za znaczenie? Darius dotarł do Caer Dour, prawda?
– A więc to dlatego chciałeś służyć na próbach – wygłosił oskarżycielskim tonem. – Żeby podsłuchać wszystkie najnowsze plotki.
Uniesiona brew Falka nie zdradzała absolutnie nic.
– Darius wygląda zupełnie inaczej – powiedział Malaki, spoglądając na młodego, ale wywierającego niezwykłe wrażenie człowieka, który znalazł się teraz w centrum uwagi.
– W pewnym sensie – odparł Falko rozkojarzonym głosem. Prawda, wydawał się dojrzalszy, bardziej pewny siebie, ale jego esencja, duch, ukryty w nim ogień, z którego obecności Falko zdawał sobie sprawę w sposób tak oczywisty, jak gdyby widział jego gorejący płomień, nie zmieniły się ani na jotę.
– W pewnym sensie? – zakpił Malaki. – Spójrz tylko na niego!
Trudno było nie zgodzić się z kowalem. Darius ledwie skończył dwadzieścia lat, ale miał postawę człowieka o wiele starszego. Właściwie spośród wszystkich zgromadzonych w pawilonie szlachetnych rycerzy tylko dwóch roztaczało podobnie silną aurę. Jednym był emisariusz królowej, a drugim Symeon le Roy.
Symeona posadzono tak daleko od miejsc honorowych, jak tylko pozwalał protokół, lecz Darius, gdy wszedł, zaraz odnalazł go wzrokiem i podszedł do niego. Kiedy dwaj magowie bitewni uścisnęli sobie dłonie, coś niewypowiedzianego przepłynęło między nimi, coś, czego nikt inny w namiocie nie mógłby pojąć. Lecz ten ich moment nie trwał wiecznie, ponieważ zaraz wdarł się między nich Bellius, zaznaczając swoją obecność zmyślnym komentarzem o tym, że „idzie nowe, a stare odchodzi”. Szlachcic od razu wciągnął Dariusa do kręgów, którym chciał zaimponować.
Nowy mag bitewny Caer Dour był mężczyzną średniego wzrostu i budowy, ciemnowłosym, o twarzy jakby wykutej z marmuru, ozdobionej wydatnym, orlim nosem. Miał na sobie opończę z zielono-złotego materiału i tylko miecz oraz naramiennik zdradzały, że gotował się do bitwy. Jeśli on sam wyczuwał w powietrzu jakieś napięcie, nie dawał tego po sobie poznać. Jego błękitne oczy uśmiechały się do podekscytowanych szlachciców, on sam zaś znosił ich natarczywą uwagę z niewymuszonym spokojem.
Raptem pawilon rozbrzmiał dzikim, radosnym okrzykiem, a niezręczna atmosfera natychmiast gdzieś uleciała, gdy spojrzenia tłumu zwróciły się w kierunku pola turniejowego.
– Idą – powiedział Malaki.
Falko podszedł, by lepiej widzieć wychodzące na ubitą ziemię oddziały kadetów, każdy w towarzystwie żołnierzy nadzorujących przebieg rywalizacji.
Pierwszym oddziałem była kawaleria, sunąca naprzód w obstawie pięciu okutych w pełne zbroje rycerzy Zakonu Smoka. Jutro ci żołnierze wyjadą na spotkanie wroga, lecz dzisiaj wiedli na środek pola dziesięciu najbardziej obiecujących młodzieńców. Kadeci ustawili konie w równiutkim szyku, już na wstępie popisując się umiejętnościami, podczas gdy rycerze opuścili lance, by zasalutować reprezentantowi królowej.
– Masz faworyta? – spytał przyjaciela Falko.
– Phi! – prychnął Malaki. – Żaden z nich nie miałby dość ikry, żeby odważyć się na épreuve du force.
Falko spojrzał na przyjaciela z uśmiechem. Épreuve du force, czyli próba sił, to wyczerpujący sprawdzian umiejętności, który pozwalał nisko urodzonym mężczyznom starać się o rycerskie ostrogi. Ci młodzieńcy byli szlachcicami, nie musieli więc przechodzić podobnej próby. Otrzymają tytuł rycerski, gdy tylko skończą dwadzieścia jeden lat.
– Będą szkolić się na oficerów, nie szeregowych rycerzy – dodał Falko. – A teraz powiedz, panie marudo, na kogo stawiasz?
Malaki popatrzył na młodych, przepełnionych nadzieją kadetów i wydął usta. Falko wiedział, że dryblas wiele by dał, by stać teraz wśród nich. Pieszo czy na końskim grzbiecie, w niczym nie ustępował żadnemu z tych uprzywilejowanych szlachciątek.
– Owen jest najbardziej wszechstronny – powiedział w końcu – ale Jareg jest najlepszym jeźdźcem.
– A Gwilhem?
– Silny jak górski niedźwiedź – pokiwał głową kowal. – I podobnie bystry – dorzucił z krzywym uśmieszkiem.
Następnie na pole wyszli fechtmistrzowie. Z tego stylu walki słynęła Valencja: jeden na jeden z mieczem i tarczą.
Fechtmistrzowie nosili na głowach barbuty z charakterystycznymi szczelinami na oczy w kształcie litery T. Ich torsy chroniły kolczugi, prawe rękawy i nogawki wzmocniono dodatkowo metalowymi płytami. Dwaj przyjaciele obserwowali ich bacznie, wiedząc, że większość z nich stanie naprzeciwko Malakiego w bitwie. Ta konkurencja była otwarta dla wszystkich, którzy ośmielili się wziąć w niej udział. Była też ostatnim i najpopularniejszym wydarzeniem dnia.
Następnie przyszła kolej na włóczników i pikinierów, którzy zostaną ocenieni pod kątem siły, stopnia opanowania technik walki bronią oraz umiejętności płynnego przechodzenia z jednej formacji do drugiej, lecz każdy wiedział, że emisariusz szuka ludzi odważnych i nieustępliwych, którzy zdołają utrzymać szyk pod naporem wroga, gdy inni na ich miejscu poszliby w rozsypkę. I choć próby nie były prawdziwą bitwą, sir William Chevalier słynął jako nieomylny sędzia charakteru.
Wreszcie na pole walki weszli łucznicy, a okrzyki z jakiegoś powodu jeszcze się wzmogły. Ze swojego miejsca Falko dostrzegł już przyczynę tego poruszenia. Z uśmiechem skinął głową na przedostatniego kadeta w linii.
– Mówiłem, że dopnie swego – powiedział.
Malaki rozpaczliwie wodził wzrokiem po tłumie kandydatów, dłonią osłaniając oczy od słońca. Większość z dwudziestu łuczników stanowili barczyści młodzieńcy, którzy wyglądali raczej jak synowie rolników niż wypacykowani szlachcice. To właśnie ich siła pozwalała im napinać potężne łuki, te zaś gwarantowały większą dokładność i zasięg. Ale kadetem, którego wskazał Falko, nie był żaden z muskularnych byczków, tylko drobniejsza postać na końcu szeregu – kobieta.
Nazywała się Bryna Godwin i była jedyną córką sir Gerallta Godwina. Jej czarną tunikę i bryczesy skrojono z wysokiej jakości skóry i obszyto czerwonymi i złotymi nićmi, tworzącymi skomplikowany, przeplatany wzór. Długie