Diuna. Frank Herbert
– A czerwie? – zapytał.
– Co?
– Chciałbym dowiedzieć się czegoś więcej o czerwiach pustyni.
– Aaach, niewątpliwie. Mam księgofilm z małym osobnikiem, zaledwie sto dziesięć metrów długości i dwadzieścia dwa metry średnicy. Sfilmowano go w północnych szerokościach geograficznych. Wiarygodni świadkowie donoszą o czerwiach długości ponad czterystu metrów, a są powody, by wierzyć, że istnieją jeszcze większe.
Paul zerknął na rozłożoną na stole mapę północnych szerokości Arrakis w rzucie stożkowym.
– Pas pustyni i południowe regiony podbiegunowe oznaczono jako bezludne. Czerwie?
– I samumy.
– Ale każde miejsce można przystosować dla ludzi.
– Jeśli to ekonomicznie realne – powiedział Yueh. – Arrakis ma mnóstwo kosztownych zagrożeń. – Przygładził obwisłe wąsy. – Zaraz tu będzie twój ojciec. Nim odejdę, chcę ci dać upominek, coś, na co natknąłem się przy pakowaniu.
Położył na stole czarny prostokąt nie większy od koniuszka kciuka chłopca. Paul spojrzał na przedmiot. Widząc, że po niego nie sięga, Yueh pomyślał: „Jakiż on ostrożny”.
– To bardzo stara Biblia Protestancko-Katolicka sporządzona dla podróżujących w kosmosie. Żaden księgofilm. Prawdziwy druk na papierze włókiennym. Ma własny powiększalnik i instalację ładunku elektrostatycznego. – Wziął Biblię do ręki i zademonstrował. – Ładunek utrzymuje książkę zamkniętą, przeciwdziałając sprężynie rozwieracza okładek. Naciskasz krawędź… o, tak… i wybrane przez ciebie stronice, odpychając się wzajemnie, otwierają książkę.
– Jakie to maleńkie.
– Ale ma tysiąc osiemset stron. Przy czytaniu naciskasz krawędź… tak i tak… i ładunek przechodzi do przodu, strona po stronie. Nigdy nie dotykaj palcami samych stronic. Splot włókien jest zbyt delikatny. – Zamknął książeczkę i wręczył ją Paulowi. – Spróbuj.
Przyglądając się, jak młodzieniec manipuluje regulacją stronic, Yueh pomyślał: „Robię to dla spokoju własnego sumienia. Darowuję mu religijne moratorium, zanim go zdradzę. Żebym mógł sobie powiedzieć, że on odszedł tam, dokąd ja pójść nie mogę”.
– Musiano ją zrobić jeszcze przed księgofilmami – powiedział chłopak.
– Ma swoje lata. Niech to pozostanie naszą tajemnicą, co? Twoi rodzice mogliby uznać, że jest zbyt cenna dla kogoś tak młodego – rzekł doktor i pomyślał: „Jego matka niewątpliwie zastanawiałaby się nad moimi motywami”.
– Cóż… – Paul zamknął książkę. – Jeżeli jest tak cenna…
– Potraktuj to jako kaprys starego człowieka – powiedział Yueh. – Dano mi ją, kiedy byłem bardzo młody. – „Muszę zaspokoić zarówno jego umysł, jak i zachłanność” – pomyślał. – Otwórz ją na stronie czterysta sześćdziesiątej siódmej kalimy, na słowach: „Z wody powstaje wszelkie życie”. Miejsce jest zaznaczone lekką rysą na krawędzi okładki.
Paul pomacał okładkę i odkrył dwie rysy, w tym jedną płytszą. Nacisnął ją i książeczka otworzyła mu się w dłoni, a powiększalnik najechał na swoje miejsce.
– Przeczytaj na głos – poprosił Yueh.
Chłopak zwilżył wargi i zaczął czytać:
– „Zastanówcie się nad faktem, że głuchy nie słyszy. A zatem jakaż to głuchota jest udziałem nas wszystkich? Jakich brakuje nam zmysłów, że nie widzimy i nie słyszymy innego świata, który nas otacza? Cóż jest takiego wokół nas, że nie…”
– Zamilcz! – wycharczał doktor.
Paul przerwał i spojrzał na niego ze zdumieniem.
Yueh zamknął powieki, starając się odzyskać panowanie nad sobą. „Jakiż to zły duch rozchylił książkę na ulubionym wersecie mojej Wanny?” Otworzył oczy i napotkał wbity w siebie wzrok Paula.
– Przepraszam – powiedział. – To był ulubiony werset… mojej… zmarłej żony. Chciałem, żebyś przeczytał zupełnie inny. Ten budzi… bolesne wspomnienia.
– Są dwie rysy – rzekł Paul.
„Naturalnie – pomyślał Yueh. – Wanna zaznaczyła swój ulubiony passus. Jego palce są wrażliwsze od moich i odnalazły jej znaki. Ślepy traf, nic więcej”.
– Możliwe, że książka cię zainteresuje – powiedział. – Jest w niej sporo historycznej prawdy, jak również zdrowej etyki filozoficznej.
Paul popatrzył na książeczkę w swej dłoni – co za maleństwo. A jednak kryła w sobie tajemnicę… coś się stało, kiedy z niej czytał. Poczuł, jak coś targnęło jego straszliwym przeznaczeniem.
– Lada chwila przyjdzie tu twój ojciec – rzekł Yueh. – Odłóż teraz Biblię, lecz sięgaj po nią w wolnej chwili.
Paul dotknął krawędzi okładek tak, jak pokazywał mu doktor. Książka się zamknęła. Wsunął ją pod bluzę. Po tym, jak Yueh na niego warknął, obawiał się przez moment, że zażąda oddania Biblii.
– Dziękuję ci za twój dar, doktorze Yueh – powiedział oficjalnym tonem. – Będzie on naszą tajemnicą. Jeżeli jest coś, czego pragniesz ode mnie, jakiś podarunek czy przysługa, nie wahaj się o to poprosić.
– Ja… nie potrzebuję niczego – odparł doktor. „Po co tu stoję, znęcając się nad sobą? – myślał. – I torturując tego nieszczęsnego chłopca… chociaż on jeszcze o niczym nie wie. Oooch! Przeklęte harkonneńskie bestie! Dlaczego właśnie mnie wybrały na swego złego ducha?”
Jak podejść do studiów nad ojcem Muad’Diba? Człowiekiem nadzwyczajnej serdeczności, a zarazem zaskakująco oziębłym był książę Leto Atryda. Jednakże wiele faktów sporo mówi nam o tym księciu: jego bezgraniczna miłość do swej pani Bene Gesserit, marzenia związane z synem, oddanie, z jakim służyli mu ludzie. Oto on – mężczyzna usidlony przez los, samotna postać, której blask przygasł, przesłonięty chwałą syna. Atoli trzeba postawić pytanie: Czymże jest syn, jeśli nie przedłużeniem ojca?
– z Muad’Dib. Uwagi o rodzinie pióra księżnej Irulany
Paul obserwował ojca wkraczającego do sali treningowej, patrzył, jak straż przyboczna rozstawia się za drzwiami. Jeden z ludzi zamknął drzwi. Chłopak jak zawsze wyczuwał w ojcu kwintesencję obecności, kogoś całkowicie obecnego tam, gdzie jest.
Książę był wysoki, cerę miał oliwkową. Ostrość rysów jego pociągłej twarzy łagodziły jedynie ciemnoszare oczy. Nosił czarny mundur polowy z czerwonym jastrzębiem herbowym na piersi. Jego wąską talię opinał posrebrzany pas tarczy pokryty patyną od częstego używania.
– Bardzo jesteś zajęty, synu?
Doszedłszy do stołu w kształcie litery L, rzucił okiem na rozłożone tam papiery, omiótł pokój spojrzeniem i zatrzymał je na Paulu. Był zmęczony, wręcz wyczerpany ciągłym ukrywaniem tego zmęczenia. „Muszę wykorzystać każdą okazję, by odpocząć w czasie podróży na Arrakis – pomyślał. – Tam nie będzie już na to czasu”.
– Nie bardzo – odparł Paul. – Wszystko jest takie… – Wzruszył ramionami.
– Tak. Więc jutro odlatujemy. Dobrze będzie urządzić się już w nowym domu i zostawić za sobą cały ten kram.
Chłopak kiwnął głową, znienacka przytłoczony wspomnieniem słów