Diuna. Frank Herbert
Naprawdę musisz?
Głos starej kobiety złagodniał.
– Jessiko, dziecko, chciałabym zająć twoje miejsce i wziąć na siebie twoje cierpienia, ale każda z nas musi iść w swoją stronę.
– Wiem.
– Jesteś mi droga jak własna córka, ale nie mogę dopuścić, by kolidowało to z obowiązkiem.
– Rozumiem… konieczność.
– Jessiko, obie wiemy, co zrobiłaś i dlaczego to zrobiłaś, ale życzliwość każe mi wyznać, że mała jest szansa, aby twój chłopiec był Integralnością Bene Gesserit. Nie możesz pozwolić sobie na zbyt wielkie nadzieje.
Jessika starła łzy z kącików oczu. W geście tym był gniew.
– Sprawiasz, że znowu czuję się jak mała dziewczynka recytująca swą pierwszą lekcję. – Z trudem wydusiła z siebie słowa: – „Ludzie nie mogą nigdy poddać się zwierzętom”. – Wstrząsnął nią tłumiony szloch i dodała cicho: – Jestem taka samotna.
– To powinna być jedna z prób – powiedziała stara kobieta. – Ludzie są prawie zawsze samotni. A teraz wezwij chłopca. Miał długi, straszny dzień, lecz miał też czas, by wszystko przemyśleć i zapamiętać, a ja muszę go jeszcze wypytać o te jego sny.
Jessika kiwnęła głową, podeszła do drzwi komnaty medytacji i otworzyła je.
– Paulu, wejdź już, proszę.
Chłopak wkroczył z zawziętą opieszałością. Patrzył na matkę jak na obcą osobę. Posłał nieufne spojrzenie matce wielebnej, ale tym razem skinął jej głową jak równy równemu. Słyszał, jak matka zamyka drzwi za jego plecami.
– Młodzieńcze – rzekła stara – wróćmy do sprawy twych snów.
– Czego chcesz?
– Co noc masz sny?
– Nie takie, które by warto zachować w pamięci. Potrafię zapamiętać każdy sen, ale jeden jest tego wart, a inny nie.
– Jak je rozróżniasz?
– Po prostu to wiem.
Mohiam popatrzyła na Jessikę i ponownie na Paula.
– Co ci się śniło ostatniej nocy? Czy warto było to zapamiętać?
– Tak. – Chłopak zamknął oczy. – Śniła mi się jaskinia… i woda… i dziewczyna w jaskini, bardzo chuda, z ogromnymi oczami. Oczy jej są całe błękitne, nie ma w nich białek. Mówię do niej, opowiadam jej o tobie, o spotkaniu z matką wielebną na Kaladanie. – Otworzył oczy.
– Czy to, co opowiadasz tej obcej dziewczynie o spotkaniu ze mną, wydarzyło się dzisiaj?
Paul zastanawiał się nad tym chwilę.
– Tak. Mówię jej, że przybyłaś i wycisnęłaś na mnie piętno obcości.
– Piętno obcości – wyszeptała stara i ponownie jej spojrzenie powędrowało od Paula do Jessiki i z powrotem. – Powiedz mi teraz szczerze, Paulu, czy często śnią ci się rzeczy, które potem dzieją się dokładnie tak jak we śnie?
– Tak. A ta dziewczyna śniła mi się już.
– Och? Znasz ją?
– Poznam.
– Opowiedz mi o niej.
Paul raz jeszcze zamknął oczy.
– Siedzimy w jakimś zakątku ukrytym wśród skał. Już prawie noc, ale jest gorąco i widzę łachy piasku za szczeliną w skałach. My… czekamy na coś… na to, bym poszedł się spotkać z jakimiś ludźmi. Ona jest przestraszona, lecz stara się to ukryć przede mną, a ja jestem podekscytowany. I ona mówi: „Opowiedz mi o wodach swojej planety, Usulu”. – Otworzył oczy. – Czy to nie dziwne? Moją planetą jest Kaladan. Nigdy nawet nie słyszałem o Usulu.
– Czy w tym śnie jest coś jeszcze, Paulu? – ponagliła go Jessika.
– Tak, ale może to mnie nazywała Usulem – rzekł. – Właśnie mi to przyszło do głowy. – Ponownie przymknął oczy. – Prosi mnie, bym jej opowiedział o wodach. A ja biorę ją za rękę i mówię, że powiem jej wiersz. I recytuję jej go, ale muszę tłumaczyć niektóre słowa, jak plaża i przybój, morszczyn i mewy.
– Jaki wiersz? – spytała matka wielebna.
Paul otworzył oczy.
– Zwyczajny, jeden z poematów Gurneya Hallecka na smutną godzinę.
Za plecami syna Jessika zaczęła deklamować:
Wciąż widzę nad plażą ogniska słony dym
I cienie pod sosnami –
Skamieniałe –
Mewy śpią na grzędzie ziemi,
Biel na zieleni…
Wiatr idzie przez rzędy drzew,
Cienie kołysze.
Wzbijają się mewy,
Mkną
I krzyczą w niebiosach.
A ja wiatr słyszę
Plażą wiejący z ukosa
I przybój.
I widzę, że nasz ogień
Spopielił morszczyn.
– To właśnie ten – potwierdził Paul.
Stara kobieta wpatrywała się w niego dłuższą chwilę.
– Młody człowieku, jako cenzorka Bene Gesserit poszukuję Kwisatz Haderach, mężczyzny, który może zostać jednym z nas. Twoja matka widzi w tobie taką możliwość, ale ona patrzy oczyma matki. Możliwość widzę i ja, ale nic ponadto.
Umilkła i Paul zrozumiał, że chce, aby przemówił. Przeczekał ją. Niebawem oznajmiła:
– Zresztą, jak sobie chcesz. Są w tobie głębie, za to ręczę.
– Czy mogę już odejść?
– Nie chcesz wysłuchać, co matka wielebna ma ci do powiedzenia o Kwisatz Haderach? – spytała Jessika.
– Powiedziała, że ci, którzy ubiegali się o to, pomarli.
– Ale mogę udzielić ci paru wskazówek, gdzie szukać przyczyn ich porażki – odezwała się Mohiam.
„Mówi o wskazówkach – pomyślał Paul. – Niczego tak naprawdę nie wie”.
– Więc udziel mi wskazówek – rzekł.
– I zgiń, przepadnij dla mnie? – Kwaśny uśmiech pojawił się na siatce zmarszczek starczej twarzy. – Niech ci będzie. „Kto się poddaje, ten panuje”.
Zdumiał się, że mówi o tak podstawowych sprawach jak dialektyka znaczenia. Czy ona myśli, że matka niczego go nie nauczyła?
– To jest wskazówka? – spytał.
– Nie jesteśmy tu po to, by igrać ze słowami i ich znaczeniem – oświadczyła stara. – Wierzba poddaje się wiatrom i wiedzie jej się dobrze, aż pewnego dnia pojawia się ściana wierzb odporna na wiatry. To jest przeznaczenie wierzby.
Paul wybałuszył oczy. Powiedziała „przeznaczenie” i poczuł, że to słowo go poraziło, powtórnie napiętnowało