Między ustami a brzegiem pucharu. Rodziewiczówna Maria
moja! – rzekł lekceważąco.
Herbert natychmiast nadstawił uszu. Chwytał w lot każdą inicjatywę.
– Albo moja! – zawołał.
– Nie! – poprawił Wentzel. – Moja albo niczyja!
– Pari63?
– Zgoda! O co?
– O twego „Scherza”!
– I o twego „Fingala”!
– A ja trzymam, że obydwaj zjecie po mydełku – ozwał się Schöneich. – Stawiam swoją czwórkę, zabiorę waszego „Scherza” i Osjanowego bohatera64; każę jutro zacząć rozszerzać stajnię.
– Skąd ta pewność, Michel?
– Popatrzcie jej w oczy, to się dowiecie! No, idę do hrabiny Aurory z wizytą. Będę pocieszał.
– Albo jej trzeba pociechy? – zagadnął łakomie Herbert, jak zawsze gotów korzystać z cudzego projektu.
– I bardzo. Wielka burza opadła fregatę admiralską koło Ziemi Ognistej.
– To i ja pójdę z tobą!
Po skończonej sztuce Wentzel z Herbertem spotkali się na chodniku przed teatrem.
– Widziałeś dokąd pojechała? – zagadnął Croy-Dülmen.
– Wiesz, nie; byłem zajęty. Nie uważałem.
Obydwaj okłamywali się bezczelnie. Śledzili piękną nieznajomą, ale im uszła w tłumie i znikła. Była to dla Herberta pierwsza, dla naszego bohatera druga porażka. Nie zwątpił jednak o sobie, ruszając z dobrą miną do restauracji.
Bankiet przeciągnął się do rana.
III
Ciotka Dora von Eschenbach po raz pierwszy w życiu zgodziła się ze zdaniem siostrzeńca.
Było to nazajutrz. Hrabia zjawił się o południu, zhulany, blady, ziewający pomimo wiosennego słońca. Wyglądał jak uosobienie swawoli i nadużycia.
– Co ciocia zamierza robić latem? – spytał. – Bo przecież na bruku tutaj siedzieć nie podobna65. Kto żyje, wyjeżdża.
– Wybieram się w odwiedziny do majora.
– Czemuż nie do Dülmen? Po cóż egzystuje to zamczysko? Wydaję rokrocznie parę tysięcy marek na reparację. Niechby ciocia obejrzała z bliska gospodarstwo pana rządcy.
– A ty się tam nie wybierasz?
– Ja, ciociu, mam na to lato wyżej głowy zobowiązań, ale dla cioci poświęciłbym chętnie wiosenne wyścigi. Mogę towarzyszyć do Dülmen.
– Mój nieoszacowany, kochany chłopaku! Za tę przyjemność, zrobioną starej, spotka cię wielkie szczęście. Zobaczysz!
„Bodajem tylko66 zobaczył! – pomyślał hrabia, nie przeczuwając, że w głowie ciotki owo szczęście miało już określony wiek, postać, imię i nazwisko, co wszystko razem składało nadobną Emilię Koop, jedyną córkę majora”.
Od dawna upatrzyła ją sobie ciocia Dora na anioła stróża dla swojego jawnogrzesznika; projekt był gotów, opracowany w najdrobniejszych szczegółach; brakowało jednej małej rzeczy – zgody Wentzla, ale ciocia Dora wierzyła w cuda. Każda rzecz wydawała jej się możliwa.
A ofiara szła nieopatrznie na zastawioną wędkę.
Po tygodniu pałac Pod Lipami opustoszał. Konie odprawiono do dóbr, służba w części pojechała nad Ren, pozostali włóczyli się po bawariach67, firanki były spuszczone, szwajcar drzemał w swej loży.
Za to Dülmen zawrzało ruchem. Na baszcie, co spoglądała w sine wody Renu, wiatr rozwiewał herbową chorągiew, po dziedzińcach rżały konie, skomliły ogary, biegali tu i tam masztalerze i lokaje. Rządca zaprzestał wieczorów w miasteczku przy piwie, nie chodził podśpiewując z fajką w zębach i nosem zadartym. Zmalał, skurczył się, schudł; z oczu pana zgadywał myśli.
Do kaplicy ciocia Dora sprowadziła kapelana i śpieszyła, ile mocy, z wykończeniem swej złotej stuły na ślub wychowańca.
Intryga szła jak po maśle. Wentzel sumiennie odwiedzał opiekuna, major urządzał na jego cześć polowania i pikniki; wesołe życie stolicy i ogólne uwielbienie szło w ślad pięknego panicza. Wiejskie piękności nie umiały ukryć swego zachwytu; panowie okrzyczeli go pierwszym dżentelmenem i wzorowym kolegą.
Gdzie się pokazał, zwracał wszystkie oczy. W walcu czy na koniu, przy bankiecie czy na łowach – był niezrównany.
Do doskonałości brakło mu, wedle majora i ciotki, tylko żony.
Po dwóch tygodniach wiejskich wakacji panna Dorota von Eschenbach uznała, że wpływ przyrody i wiosny musiał dostatecznie podziałać na umysł hrabiego; wyobrażała go sobie sielankowo rozmarzonym – i pewnego wieczora zaprosiła się z robótką na gawędę do mieszkania młodego człowieka.
Wieczór był istotnie romantyczny. U stóp zamczyska Ren szumiał, przez otwarte okna wdzierał się pachnący powiew wiatru i zaglądał sierp nowiu. Wentzel leżał na kanapie, palił cygaro i gwizdał Lorelei; o kim myślał przy owym śpiewie, można się domyślić.
Panna Dora odchrząknąwszy zagaiła rozmowę:
– Czy nie myślisz posłać jutro bukietu Mili Koop? Są przecież cudne azalie.
Hrabia się ocknął jak ze snu.
– Bukiet majorównie? Czy ona się jutro konfirmuje? – zapytał.
– Ale co ty gadasz! Wszakże to dorosła panienka!
– Przerosła! – mruknął.
– Jak to? Sam kwiat!
– Nie uważałem. One tu wszystkie dziwnie do siebie podobne. Różowe, białe…
– To ładnie!
– Uhm! Czy ciocia stuły jeszcze nie skończyła?
– Będzie na czas, chłopaku, będzie! – zaśmiała się kiwając głową.
– To mnie najwięcej obchodzi. Ale nie rozumiem ochoty ślęczenia nad podobnym głupstwem. Czemu ciocia lepiej nie strzela do celu?
– Fi! – strzepnęła rękami staruszka. – Więc bukietu nie zaniesiesz Mili?
– A to po co?
– No, przecież major twój opiekun!
– A, no to jemu się należy bukiet.
– Rodzicom najlepiej odsłużymy się w dzieciach. Przez pamięć na staranie majora warto zająć się córką. Ty tak umiesz być miłym, gdy chcesz.
Ciocia Dora osładzała pigułkę tysiącem pieszczotliwych uśmiechów i spojrzeń.
– Co ciocię tak zajmuje major i jego familia?
– Mój Wentzel, to są ludzie rzadkich przymiotów. Mila jest wzorową córką, gospodynią, wykształcona, ładna, czuła…
– O, i bardzo! – wtrącił hrabia.
– W jej ręce może każdy złożyć z ufnością honor domu. Potrafi stworzyć ognisko, zająć się porządkiem, nie zhańbi nazwiska, a mężowi da szczęście, spokój, dzieci uczyni dobrymi chrześcijanami i patriotami…
– Ciociu, proszę tchu nabrać! Ta tyrada grozi zapaleniem płuc. Wierzę ślepo w doskonałości panny Koop, obowiązuję się przez wdzięczność dla majora wystawić jej pomnik
63
64
65
66
67