Między ustami a brzegiem pucharu. Rodziewiczówna Maria

Między ustami a brzegiem pucharu - Rodziewiczówna Maria


Скачать книгу
na obiad grono wesołej młodzieży.

      Była to jesień. Panicze zbierali się zaledwie – jeden z dóbr, drugi z wyścigów w Baden, trzeci z morskich kąpieli, inny z ferii parlamentu. Więc i rozmowa skakała z przedmiotu na przedmiot: wyścigowce, psy, ostatnia komedia, modna śpiewka, anegdota zakulisowa, scenka miłosna z podróży, trente et quarante81, głośna sprawa kryminalna. Każdy dorzucił słowo, dwuznacznik, żart; kielichy krążyły gęsto, po deserze zapalono cygara i papierosy. Michel von Schöneich, rozparty w rogu stołu, kręcąc wąsiki i uśmiechając się z dyskretną ironią, studiował kolegów przez szkła swych impertynenckich binokli. Przy uczcie grał zawsze rolę tureckiego pieprzu. Nazywano go nawet „Papryką”. Tego dnia był wyjątkowo lakoniczny – co zwróciło uwagę Herberta, który koncepty młodego dyplomaty zbierał starannie i nazajutrz produkował za własne.

      Schöneich wiedział o tym i każdy swój żart zaczynał od słowa: „Herbert mówił…”, zwiększając jeszcze owym wstępem wesołość towarzystwa.

      Herbert siedział naprzeciw, a obok niego średnich lat mężczyzna w marynarskim mundurze.

      Był to szczęśliwy małżonek hrabiny Aurory Carolath, przybyły na krótki urlop z archipelagu Ladronów.

      Małżeńska wizyta udała się niefortunnie. Żona dotąd bawiła w Biarritz: admiralski list i codzienne depesze nie robiły na niej żadnego wrażenia. Nie raczyła nawet odpisać.

      Owych dwóch naprzeciw siebie oglądał Schöneich z miną amatora inwentarza. Nosili niezawodnie w jego myśli zoologiczne określenie.

      – Czy ci braknie konceptu, Michel? – zagadnął ktoś z boku.

      – Słucham, czy nie posłyszę wieści o Wentzlu. Przecie go ktoś z was musiał spotkać.

      – Nie było go w Baden. Konie jego wzięły tam trzy nagrody.

      – Zapraszałem go na polowanie… Żadnej odpowiedzi.

      – Nie spotkałem go w Ostendzie.

      Podniósł się chór głosów.

      – Szczególne! Poleciał chyba na księżyc, bo i w domu panna Dorota go opłakuje.

      – Jesteśmy obydwaj poszkodowani, panie baronie – wtrącił markotnie admirał. – Pan szuka przyjaciela, a ja się nie mogę żony doczekać…

      „Uhm… te obie zguby pewnie się znalazły” – pomyślał Schöneich.

      – To jednak osobliwość! – zawołał Herbert. – Przez cztery miesiące Wentzel nie zrobił głośnej awantury. Ani jednego pojedynku.

      – Nikt go nie zaczepił z polskiej strony jak ja! – zaśmiał się Wilhelm Wertheim.

      – Może się ożenił i święci miodowy miesiąc.

      – To ostatnie nadzwyczaj prawdopodobne! – potwierdził szyderczo Schöneich.

      Wszyscy wybuchnęli homerycznym śmiechem82.

      – Może umarł?

      – Pewnie pojechał do Konstantynopola!

      – A może go pan, hrabio, spotkał na Ladronach?

      Robiono coraz dziwaczniejsze przypuszczenia.

      – A ja wiem, co się z nim stało! – ozwał się Herbert wydymając się jak paw.

      – No, no, że też ty coś wiesz nowego! – szydził Schöneich.

      – Przegrał zakład ze mną. Wstydzi się pokazać i żałuje „Scherza”.

      – Jaki zakład?

      – O piękną damę, kiedyś w teatrze.

      – Aha, na wiosnę… Ta w opalach! Wiemy, wiemy. Znalazłeś ją? Słuchamy!

      Herbert uśmiechnął się triumfująco. Wypił kieliszek wina, rozparł się jak basza i odchrząknął do narracji. Schöneich odchrząknął także.

      – Było to w Ems…

      W tej chwili za drzwiami rozległo się szastanie lokajów i głos rozkazujący.

      – To dobrze. Otwieraj!

      Herbert zamilkł. Na progu stał Wentzel Croy-Dülmen we własnej osobie.

      – Prosit83Mahlzeit84! – powitał wesoło.

      – Aaaa! – rozległo się na wszystkie tony.

      Porwano się gromadnie z powitaniem. Dobry kwadrans krzyżowały się wykrzykniki, pytania, śmiechy, koncepty; potem usadowiono ulubieńca na honorowym miejscu i zaczął się formalny szturm ciekawości.

      Schöneich rzucił binokle, oparł łokcie na stole, oglądał przyjaciela od stóp do głowy; sam nie badał, ale słuchał, obserwował, kiedy Wentzel kłamał czy prawdę mówił. Podrzucał co chwila nieznacznie jakiś dowcip.

      Admirał pierwszy przyszedł do słowa.

      – Czy nie spotkał pan przypadkiem mojej żony? – zagadnął naiwnie.

      – I owszem. Miałem przyjemność podróżowania jednym pociągiem – odparł spokojnie.

      – Czyż tylko jednym pociągiem? – zamruczał Schöneich.

      – Jak to! Kiedyż pan wrócił?

      – Przed godziną. Ledwiem się przebrał i rozmówił ze Sperlingiem, i oto jestem.

      – Więc Aurora już jest?

      – Jest i czeka na pana niecierpliwie.

      – Uhm, niezawodnie! – burczał gdzieś w pobliżu niemiłosierny dowcipniś.

      Admirał rzucił cygaro na obrus, zapomniał rękawiczek, nie wziął reszty z pieniędzy i wyleciał, ubierając się na schodach.

      Za nim pogonił grad dowcipów.

      – Pośpiech wart szczęśliwych rezultatów. Fregata zawija do portu w archipelagu Wysp Złodziejskich, po hiszpańsku Ladrony! – objaśniał serio baron.

      Wentzel z miną niewiniątka spożywał obiad. Opadnięto go znowu na wyścigi.

      – Coś porabiał tyle czasu? Można było podbić Europę!

      – Objechać kraj cały! Napisać strategiczne dzieło!

      – Posądzają, żeś się ożenił, żeś się sturczył, żeś umarł nawet!

      – Lidia lada dzień…

      – Co lada dzień? – przerwał niespokojnie.

      – Lada dzień wypowie ci służbę. Urlop jej się sprzykrzył! – krzyczał Herbert.

      – Czemuś nie przyjechał na polowanie?

      – Znalazłem dziś zaproszenie na biurku.

      – Gdzież ciebie szatan nosił?

      Wentzel zaspokoił głód i pragnienie – zabrał głos.

      – Byłem, koledzy, w srogich opałach. O mało mnie nie ożeniono.

      – A to gdzie?

      – Nad Renem.

      – Pewno z Emilią Koop! – zawołał Schöneich.

      – Naturalnie. Czy ciebie ciotka wtajemniczyła?

      – Jakżeś się obronił?

      – Uciekłem i schowałem się we Francji.

      – Aha, żeglowałeś po admiralskim morzu!

      – Broń Boże! Studiowałem naszych sąsiadów.

      – Kierujesz


Скачать книгу

<p>81</p>

trente et quarante (fr.) – dosł. trzydzieści i czterdzieści; nazwa hazardowej gry w karty (inaczej Rouge et Noir, tj. czerwone i czarne) spopularyzowanej w XVII w. we Francji. [przypis edytorski]

<p>82</p>

homeryczny śmiech – niepohamowany, głośny, szczery, serdeczny śmiech; Homer w Iliadzie wspomina o „nieugaszonym śmiechu” bogów. [przypis edytorski]

<p>83</p>

prosit (niem.) – na zdrowie (forma toastu). [przypis edytorski]

<p>84</p>

Mahlzeit (niem.) – pora posiłku. [przypis edytorski]