Między ustami a brzegiem pucharu. Rodziewiczówna Maria
Besitzerin Wohlgeborene Frau Thekla von Ostrowska; liegt ungefähr zwei Meilen nach Osten103!
– Głupiś ze swoim Osten! Nająłeś konie?
– Pocztę, jasny panie.
– To dobrze. Będę wstawał.
Urban przyjął tę wiadomość głębokim ukłonem i zamilkł, zajęty toaletą pańską.
Nie odzywał się nigdy niezapytany.
A Wentzel stroił się jak na królewskie salony, z całą starannością kobiecego ulubieńca i wytwornego eleganta.
– Gdzieś dostał wiadomość? – zagadnął. – Któż tu rozumie po ludzku?
– Poczthalter104, jasny panie, jedyny cywilizowany człowiek. Ein echter Preusse105!
– Pani Ostrowska sama mieszka?
– Po śmierci męża mieszka przy niej panienka, sąsiadka, Fräulein von Żonżoska, której brat, Herr von Żonżoski, zarządza majątkiem i interesami.
– Cóż o nich wszystkich mówi poczthalter?
Urban pozwolił sobie na gest oburzenia.
– Schauderhafte Geschichten106! Niemców tam nie puszczają na dziedziniec, nie przyjmują na służbę. Stara pani nie przyjmuje nikogo, kto ich językiem nie mówi, a pan Żonżoski przestrzelił sobie umyślnie prawą rękę, żeby nie służyć w armii naszej.
– Ho, ho! Scewola107! – mruknął Wentzel. – Daj perfum. A o panience nic nie mówił?
– Panienka jest okropnie dumna! Sie ist verlobt mit Herrn von Glembocki aus Struka108.
– Masz zdumiewającą pamięć. Tymi nazwiskami można język połamać. No, daj mi tu kawy i każ konie zakładać.
Urban zwrócił się na pięcie i zniknął.
W godzinę potem Wentzel siedział na bryczce pocztowej i rozglądał się ciekawie dokoła. Okolica była płaska, piaszczysta, starannie uprawna, przerżnięta siecią dróg i strumyków. Wsie tylko brudne, nieporządne, stanowiły smutny kontrast z osadami Niemców rozrzuconymi tu i ówdzie. Wzdłuż gościńca dwory stały z rzadka jak baszty samotne, ciche, zamyślone zda się, w wieńcu włoskich topoli. Istotnie, były to bastiony zdobytej fortecy. Ona sama kruszyła się i rozpadała w ruinę pod naciskiem zdobywcy: wieżyce stały, patrząc z góry na zniszczenie i zgubę – zachowały jeszcze na swym czole starą wiarę, starą krzepkość i starą tradycję. Zdobywca obchodził je, czekając cierpliwie na czas i na wewnętrzną niezgodę. Na moralną siłę i opór nie było materialnego sposobu.
Hrabia spytał o nazwę pierwszego dworu, ale pocztylion odwrócił się, popatrzał nań i zaśmiał się, trzęsąc przecząco swą płową sarmacką czupryną.
– Nikiej nie rozumiem, wielmożny panie! – rzekł.
– Ciekawym, jak się poczthalter z nim porozumiewa – mruknął Niemiec, a Urban na koźle zawyrokował:
– Polnisches Vieh109!
Chłopak musiał to słyszeć nieraz z ust swego chlebodawcy, bo błysnął w stronę lokaja wilczym spojrzeniem i odparł zajadle:
– Bodaj cię kolki rozparły, szwabska pokrako!
Do jednego wreszcie dworu zawrócił Mazur po parogodzinnej jeździe. Skręcił z gościńca w topolową wysadę, śmignął biczyskiem po szkapach, przytknął trąbkę do ust i oznajmił gości wesołą pobudką. Po murowanym moście wpadli na dziedziniec, objechali galopem trawnik usiany gęsto krzewami i po brukowanym podjeździe dotarli do drzwi wchodowych110.
Tu chłopak całą siłą zatrzymał swój niesforny zaprzęg, a biczyskiem wskazał kogoś stojącego obok oficyn.
– A ot i panicz z Olszanki stoją – rzekł.
Wentzel rzucił okiem w tamtą stronę. Był to ów blondynek z teatru, tylko że nie w stroju balowym, ale w długich butach, szamerowanej węgierce i prostym słomianym kapeluszu.
Popatrzył na pocztowe konie i, zamiast iść przyjmować gości, zawrócił na folwarczny dziedziniec.
Hrabia wysiadł z bryczki, a ponieważ nikt na spotkanie nie wychodził, więc otworzył ciężkie drzwi i wszedł do obszernej mrocznej sieni.
Dopiero teraz ukazał się ktoś żywy – w osobie starego zgarbionego lokaja w ciemnej liberii.
– Czy pani przyjmuje? Oto mój bilet – rzekł po niemiecku hrabia, wyjmując bilet.
Ale sługa rękami tylko strzepnął.
– Pan nie mówi po polsku? – spytał.
Wentzel ramionami ruszył – nie rozumiał.
– To proszę do oficyny… bo pani… tego… nie zechce gadać… tego… nie rozumie… – jąkał stary złą niemczyzną.
– Może przyjmie, spojrzawszy na bilet – protestował młody człowiek.
– Eh, nie, żeby i z nieba bilet… tego… pani nikogo takiego… nie widuje. To pan Jan… umie po szwabsku. Proszę pana… ja… tego… zaprowadzę.
Poszli tedy przez dziedziniec na folwark, do dużej murowanej oficyny. Stary poprowadził Niemca do środka, gdzie u okna siedział młody człowiek, blondyn, i gwiżdżąc robił naboje do strzelby. Dwa gończe powitały obcego groźnym warczeniem, a ich pan podniósł obojętnie głowę.
– Cicho, Śpiewak. A czego tam, Walenty?
– Niemca przyprowadziłem do panicza, żeby go wyrozumieć.
Blondyn zerwał się żywo, zdjął kapelusz, odsunął z biurka patrony, kopnął nogą burczące psy i powitał przybyłego dość znośną niemiecczyzną.
– Czym mogę panu służyć?
– Właściwie przyjechałem z wizytą do pani Ostrowskiej i sądzę, że przyjęłaby mnie, gdyby jej dano mój bilet. Ale ten zwyczaj, jak widzę, nie jest tu jeszcze w użyciu.
– Owszem, ale pani Ostrowska nie rozumie ani słowa po niemiecku i wątpię, czyby pana przyjęła. Z kim mam przyjemność?
– Jestem wnuk pani Ostrowskiej, Croy-Dülmen.
– Jan Chrząstkowski, jej sąsiad i wychowaniec.
Skłonili się sobie wzajemnie, przy czym gospodarz podał krzesło i sam usiadł.
Gdy tak siedzieli naprzeciw siebie, stanowili dziwny kontrast i ciekawe studium. Jeden – szczupły, delikatny, salonowiec od stóp do czoła, o głowie patrycjusza, zimnej a dumnej – piękny chłopiec, ale pięknością wielkomiejską, rozdenerwowaną i bladą. Oczy jego patrzyły na świat z wyrazem zmęczenia, przesytu i pogardliwej pewności siebie, usta miały przykry grymas cynizmu i szyderstwa.
Naprzeciw niego ten ogorzały wieśniak, rozrosły, muskularny, niedbały o szablon światowy, a swobodny, żywy, prosty jak leśna drzewina.
Wichrowata, swawolna, szeroka natura wyglądała mu ze szczerych, siwych oczu. Było to dziecko rozległych pól, wsi – otwarte, ogniste, a dobre jak biały chleb wielkopolski.
Czuć było jednak, że wraża111 mowa ściskała mu duszę wspomnieniem krzywdy, że narodowość gościa tłumiła w nim wszelkie dobre instynkty, wyrzucała na wierzch z serca całą niechęć, zaciętość i cichą wściekłość
103
104
105
106
107
108
109
110
111