Dom sekretów. Natalia Bieniek
powiązane, że nie może się zająć tylko pierwszą z nich. Aby prowadzić intratną sprawę spadkową, będzie musiał również pobawić się w detektywa w tej drugiej, niekomercyjnej. Powstrzymał westchnienie.
Wówczas Weiss pokazał mu fotografię.
Wyglądała na zrobioną w latach trzydziestych dwudziestego wieku. Przedstawiała sześć młodych dziewczyn w lekkich sukienkach. Marcin zbliżył twarz do zdjęcia.
Trudno byłoby rozpoznać którąś z postaci, nawet gdyby znał osobiście tę osobę. Fotografia małego formatu, dziewczyny tak młode, że własnej matki nie potrafiłby wskazać, gdyby znajdowała się na tym zdjęciu.
Z zainteresowaniem słuchał dalszych wyjaśnień Weissa.
Właściciele nieruchomości, Sara i Samuel Goldmanowie, mieszkali skromnie, bez zbytniego przepychu, choć widać było, że niczego nie muszą sobie odmawiać. Ich trzy dorastające córki, Debora, Miriam i Rachela, miały sporo sukienek, strojne kapelusze, rękawiczki i szale na różne okazje. W potężnej szafie wisiało kilka dobrej jakości futer. W kuchni przyrządzano koszerne dania, choć nie dbano przesadnie o zwyczaje. Rodzina była spolonizowana, mieli kucharkę Polkę. A właściwie Polkę niemieckiego pochodzenia. Nazywała się Adela Schmidt. Ot, takie zagmatwane losy, istny tygiel narodowości i można by snuć na ten temat nieskończoną ilość opowieści.
Goldmanowie głęboko wrośli w tkankę społeczną miasta. Nie należeli do najbogatszych łódzkich rodzin, byli jednak stosunkowo majętni. Samuel odziedziczył po ojcu małą fabrykę tkanin oraz przędzalnie, które w porównaniu z zakładami łódzkich potentatów były doprawdy skromne. Aż dziw, że przedsiębiorstwo Goldmana nie zostało przejęte, wykupione i pożarte przez potężniejszą konkurencję. Może dlatego, że Samuel Goldman wraz z żoną nie mieli ambicji konkurowania z największymi, toteż nie wchodzili w drogę potentatom i skupiali się na produkcji detalicznej.
Goldmanowa była szczególnie dumna ze składu kapeluszy przy ulicy Piotrkowskiej. Pracownia, mimo że mała, skromna i zlokalizowana w bocznej oficynie, słynęła z wyrobów najwyższej jakości i najnowszych wzorów. Z biegiem czasu doszły także rękawiczki i szale. Oraz szycie sukien na zamówienie. Zróżnicowany asortyment. Nic dziwnego, że córki Goldmanów miały sporo strojów.
Jeśli chodzi o własny wygląd, Sara wyznawała zasadę, że lepiej się nie wyróżniać. Dzięki temu idealnie wtapiała się w tłum. Ubierała się na czarno lub też w szarości zbliżone do czerni, choć mogła nosić każdy z barwnych materiałów, które wraz z mężem sprzedawali. Stać ją było, by jaśnieć od stóp do głów, ale jej na tym nie zależało. Była okrągła i pulchna jak bułeczka, chodziła w nieodłącznej chuście na głowie. Mając sporą tuszę i twarz raczej średniej urody, zdawała sobie sprawę, że nawet najlepsze stroje nie uczynią z niej powabnej księżniczki. W głębi duszy śmiała się z wystrojonych po czubek głowy dam, które błyskotkami i frędzelkami rekompensowały sobie braki naturalnej urody. Zdaniem Sary Goldmanowej prawdziwego piękna nie da się niczym zastąpić.
Mimo to (a może właśnie dlatego!) z powodzeniem sprzedawała eleganckie tkaniny i dodatki tym wszystkim paniom, które myślały inaczej. Jej klientki posiadały stosowne środki finansowe i dbały o swój wygląd z podziwu godnym zapałem. Często wysyłały po sprawunki służące, a wtedy Goldmanowa nie miała większego pola do popisu, gdyż dziewczyny otrzymywały listę konkretnych rzeczy do załatwienia i raczej trudno było nakłonić którąś do dodatkowych zakupów. Obok, w suterenie, znajdowało się wiele przydatnych w gospodarstwie domowym zakładów usługowych i przy okazji służące oddawały futra do prania czy też pościel do magla. W podwórku kamienicy mieli też swoje warsztaty stolarz i szewc. Było to dobre miejsce, jeśli chodzi o wszelaki interes.
Rodzina Goldmanów zajmowała spore mieszkanie w kamienicy przy jednej z przecznic Piotrkowskiej. Od największej łódzkiej arterii ich dom dzieliło może ze sto metrów, Łódź jednak ma tę właściwość, że wystarczy odejść parę metrów od głównej ulicy w centrum i już widzi się krajobraz zgoła różny od blichtru Piotrkowskiej. Potrafi tam stać elegancki, secesyjny pałac, zaprojektowany przez światowej sławy architekta, posiadający wszelkie udogodnienia, bogato zdobiony i wytworny, a zaraz obok widać skromną czynszową oficynę z drewnianym ustępem na podwórzu i ciągle sypiącym się wokół pierzem, bo w suterenie baby szyją kołdry.
Kamienica, w której mieszkali Goldmanowie, znajdowała się parę kroków od wspaniałego hotelu Grand, gdzie były windy, drzwi obrotowe, przenośne umywalki, potem zaś węzły sanitarne na korytarzach i łazienki w kilku pokojach, a nawet specjalne urządzenia do podgrzewania posiłków przez kelnerów. Szyk, wygoda i elegancja godne europejskich stolic.
Tymczasem trochę dalej stały domy nieposiadające pełnej kanalizacji. Podwórka były tu ciasne i ciemne, otoczone ze wszystkich stron budynkami, co tworzyło efekt tak zwanych studni. Od strony wąskiej uliczki na takich parcelach wznosiła się zazwyczaj główna frontowa kamienica, która wyglądała w miarę porządnie. Najczęściej miała ozdobne stiuki, balkony i wysokie okna. Były w niej mieszkania o dużych pokojach i sporym metrażu.
I właśnie w jednej z takich frontowych kamienic mieszkali Goldmanowie. Należała do nich cała posesja, nic więc dziwnego, że wybrali dla siebie mieszkanie w najbardziej reprezentacyjnym budynku od strony ulicy. Licząc od dołu, piętra wyglądały tu następująco: suterena – pokoik służącej Andzi oraz druga służbówka, należąca do kucharki Adeli, tuż obok kuchni. Poza tym piwnice na węgiel. Służbówki nie były takie złe, miały spore okna, a zatem naturalny dopływ światła. Następnie parter – tutaj wykonywano wielorakie usługi. Potrzebne, acz mało eleganckie: mieścił się tu magiel, działał szewc i stolarz. Nie było to miejsce odpowiednie dla interesów Sary Goldmanowej, więc swój skład kapeluszy ulokowała na innym podwórzu, z wejściem bezpośrednio od Piotrkowskiej. Te parę kroków naprawdę robiło różnicę. Przejście z domu do zakładu zajmowało właścicielce czy też Andzi jakieś pięć minut. Były to jednak dwa różne światy.
Z pracownią kapeluszy graniczyły: skład krawatów Spodenkiewicza, delikatesy Ignatowicza, cukiernia Zielkego oraz sklep kolonialny Szwajkerta. Dziś powiedzielibyśmy, że sprzedawano tam towary „z wyższej półki”, dla bardziej majętnych klientów.
Mieszkanie Goldmanów składało się z sześciu wielkich pokoi, których okna wychodziły na dwie strony: na ulicę i na podwórze. Z wewnętrznych okien widać było podwórko-studnię oraz boczne oficyny. I tu właśnie kontrast pomiędzy zewnętrzną częścią parceli a jej dziedzińcem był najbardziej widoczny. Oficyny, proste w architekturze, nie miały żadnych zbędnych zdobień. Przypominały bałuckie czynszówki, choć znajdowały się parę kroków od głównej ulicy miasta. Cóż za szczególny kontrast: przepych fabrykanckich pałaców tuż obok tanich czynszówek, gdzie mieszkania składały się z dwóch niewielkich pomieszczeń. (Może czasem trzech). Nadal jednak był to dobry adres i relatywnie przyzwoite warunki życiowe. W biedniejszych rejonach Łodzi mieszkano najczęściej w lokalach jednoizbowych.
Naprzeciwko głównej oficyny stały poczerniałe ze starości drewniane komórki, które straszyły w nocy i przygnębiały w dzień. Kiedy Sara Goldmanowa wyglądała przez okna wychodzące na ulicę, widziała jeden z bardziej ekskluzywnych łódzkich hoteli, gdy zaś wyjrzała na podwórko, miała przed oczami zniszczone drewniane szopy. Wisiały między nimi sznurki z praniem, na ziemi zawsze leżało błoto, a przy wejściu do pralni tutejsze grube baby w łachmanach, skupione dokoła żeliwnej pompy, bez przerwy jazgotały w kilku językach. Brudne dzieciaki ganiały w berka lub grały w chłopka.
Pomimo jaskrawych kontrastów wszyscy tu się znali. Jedni lubili sąsiadów bardziej, drudzy mniej, lecz znali się wszyscy i każdy wiedział, co u kogo słychać.
Pierwsze