Dom sekretów. Natalia Bieniek
Żadnych więcej pytań. – Dorota uniosła dłonie pojednawczym gestem. – Może jeszcze jedno, ostatnie. Czym pani się zajmowała w życiu, pani Sabino?
To chyba nie tajemnica.
– Wieloma rzeczami, dziecko. Ale głównie to byłam nauczycielką.
– Ach, tak.
To wiele wyjaśnia. Niewykształcona kobieta nie potrafiłaby tak opowiadać.
– Okej. O nic więcej nie zapytam, obiecuję – zapewniła ją Dorota. – Mam nadzieję, że usłyszę dalszy ciąg tej historii…
Sabina skinęła powoli głową, upiła duży łyk wody i kontynuowała opowieść.
Dorota pomyślała, że dzisiejszej nocy jej pusty dotąd Word zapełnią tysiące słów, liter i znaków. Miała nadzieję, że policjanci pozwolą im wrócić do mieszkania, gdzie pozostał laptop i dotychczasowe notatki. To trzeba jak najszybciej zapisać, emocjonowała się w duchu. Dopóki jeszcze pamięta rytm i melodię słów. Zaczęła się niecierpliwić.
Nagle przyszło jej do głowy, że może by tak dyskretnie włączyć nagrywanie w telefonie komórkowym. Potem przeniesie opowieść Sabiny w oryginalnej formie do komputera. Ta historia nie może odejść w niepamięć. A może nawet uda się na jej podstawie napisać wciągającą powieść.
Czyż nie jest ironią losu, że ojciec Róży, emerytowany wojskowy i zapalony myśliwy, zginął jak pospolity cywil, we własnym mieszkaniu, siedząc sobie spokojnie w fotelu przy kominku?
Druga ironia owej sytuacji polegała na tym, że pułkownika miało wtedy nie być w domu. Zapowiedział rodzinie, że wybiera się na kanastę do majora Z. Nigdzie jednak nie poszedł. Chciał się przekonać, co w czasie jego rzekomej nieobecności będzie porabiać Anna Wilhelmina. Miał zamiar sprawdzić, czy prawdą jest to, o czym zaczynają szeptać podczas partii kart, że w mieszkaniu pułkownika odbywa się sekretna mobilizacja pozostałych w mieście mężczyzn w wieku od osiemnastu do czterdziestu lat. Mobilizację organizuje pani pułkownikowa, na swoje potrzeby i wedle swojego gustu. Pułkownik zaczynał mieć dość tego, co mówiono o jego żonie. Na wiele rzeczy mógł przymknąć oko, ale burdelu we własnym domu nie zamierzał tolerować.
Zatem w chwili, gdy wybuchł pożar, pułkownik siedział w swoim fotelu w salonie, pod jelenim porożem, paląc fajkę i czytając najnowszą gazetę.
Ogień strawił secesyjne meble, młodopolskie obrazy, futra i drogie suknie. Książki rozsypały się w proch. Zeszyty szkolne Róży przeszły do historii. Białe dziewczęce fartuszki paliły się ogniem powolnym, spokojnym, dystyngowanym. Balowe suknie Anny Wilhelminy jaśniały blaskiem jak pochodnie, nagle rozpalone, w ułamkach sekundy zmieniały się w czarny proch. Ogień pochłonął dziewczęcy świat Róży, strawił jej marzenia i raz na zawsze pozbawił ją namiastki bezpieczeństwa zamkniętego w grubych, zimnych murach rodzinnego domu.
Dziewczynka zobaczyła ogień, kiedy wraz z matką wybierały kapelusz na popołudniową herbatkę u pani B. Matka stała na stanowisku, że Róża posiada dostatecznie dużo kapeluszy jak na swój wiek (słownie: dwie sztuki – jeden letni, drugi zimowy). Róża zaś uważała, iż matka posiada ich co najmniej o jakiś tuzin za wiele (trudno byłoby je policzyć tak szybko).
Wybierały zatem kapelusz dla matki, gdyż decyzja w kwestii nakrycia głowy dla córki okazała się banalnie prosta. (Zimowy, a jakże, zimowy kapelusz, chociaż ładniejsze kolory miał ten letni). Wydawało się, że wybór kapelusza dla matki dobiegł końca, na głowie Anny Wilhelminy spoczęła bowiem pokaźna konstrukcja w kolorze granatowym, ozdobiona pawimi piórami. Anna Wilhelmina zdążyła nawet rzucić niedbałe spojrzenie na swoje odbicie w lustrze w przedpokoju, a Róża wygłosiła oczekiwany przez nią komentarz: „W tym ci bardzo do twarzy, mamo”.
Wtedy dał się słyszeć huk. Eksplodowała nafta w kuchni. Lustro w holu pękło w drobny mak. Wielki kapelusz być może uratował Annie Wilhelminie twarz. W dosłownym sensie. Gdyby nie on, ostre odłamki mogłyby się wbić w jej skórę i poharatać to piękne lico. Anna Wilhelmina nie straciła jednak twarzy. Co więcej – nie straciła też rozsądku. Natychmiast wypchnęła córkę za drzwi. To było pierwsze, co zrobiła. „Uciekaj jak najdalej!” – krzyknęła.
Zaraz potem zawalił się strop. Nie dało się już przejść w głąb mieszkania. Może i dobrze, bo dzięki temu Annie Wilhelminie został oszczędzony widok ciała jej męża. Nie spodziewała się go w salonie. Zupełnie nieświadoma obecności małżonka w domu, instynktownie pomyślała coś w rodzaju: Dobrze, że ten stary zbereźnik gra teraz w kanastę.
Miała może pół minuty, by zabrać z mieszkania najcenniejsze rzeczy. Z sekretnej skrytki w ścianie w przedpokoju wydobyła skrzyneczkę z kosztownościami. Pochwaliła w myślach samą siebie, że właśnie tam ukryła swój skarb. Pod ręką.
Następnie wybiegła z domu, dziękując Opatrzności, że wszystko, co najważniejsze, cało i bezpiecznie wyszło z pożaru.
Tymczasem Róża doznała dziwnego uczucia. Przez ten ułamek sekundy, krótszy niż uderzenie ludzkiego serca, poczuła jakby ukłucia miliona drobnych igiełek w całym ciele. Zimne spiczaste ostrza przeszyły ją od stóp do głów. Wydało jej się, że wieje w jej stronę silny wiatr, niczym tornado, które wciąga ją i wsysa. Spojrzała na swoje dłonie. Były nietknięte. Dotknęła twarzy. Jej skóra okazała się gładka i zimna jak bryła lodu. Jakaś inna niż dotychczas. Bez zarysowania czy też najdrobniejszej skazy.
Ostrożnie wzięła głęboki oddech. Miała wrażenie, że ściany, drzwi, chodnik, drzewa i budynki gotowe są runąć przy najdrobniejszym podmuchu. Że wystarczy mocniejszy oddech, a wszystko wokół zawali się niczym źle ustawiona teatralna dekoracja. Ogarnięci paniką przechodnie biegali w prawo i lewo bez ładu i składu, na oślep, jak kurczaki w kojcu czekające na rzeź.
Róża stała nieruchomo na ulicy przed domem, czy raczej tam, gdzie przed chwilą był jej dom. W rękach ściskała letni kapelusik w kwiatowy wzór, ten drugi, który nie pasował ani do pogody, ani do okoliczności. Grzeczna panienka w wyblakłym paltociku, spod którego wystawał marynarski kołnierzyk sukienki, do tego grube pończochy i czarne ciężkie buty – niczym na fotografii w sepii. Albo na starej pocztówce. Później ludzie obejrzą fotografię na wystawie i niejeden się zastanowi, kim była ta drobna osóbka potrącana przez uciekające w popłochu postacie. Wokół panika, biegający strażacy, konie stające dęba. A ta dziewczynka patrzy wprost w obiektyw. Spojrzeniem ostrym i zimnym jak stal.
– Jak to, mój mąż nie zostawił majątku?! Co też pan opowiada! – krzyczała Anna Wilhelmina do adwokata. – Jest pan naszym prawnikiem od lat, panie Rudnicki! Pan wie, że mąż miał majątek.
Chodziła nerwowo po gabinecie prawnika. W pogniecionej sukni i wciąż tym samym granatowym kapeluszu, jedynym uratowanym z pożaru. Spod kapelusza sterczały sztywne, potargane włosy. Fryzura i w ogóle cały strój pani pułkownikowej były trochę nieświeże i niedopracowane.
Róża czekała na zewnątrz, pod drzwiami, jak jej kazała matka. Trudno jednak było nie słyszeć podniesionego głosu Anny Wilhelminy.
– Przykro mi – odparł mecenas Rudnicki. – Ale taka jest prawda. Dom był jego jedynym majątkiem.
– To niemożliwe! – upierała się wdowa. – Kiedy za niego wychodziłam, był człowiekiem majętnym. A mój fundusz? Pan pamięta… Miałam fundusz na drobne wydatki. Takie tam, reprezentacyjne… Życie towarzyskie… Skąd były te pieniądze?
Mecenas Rudnicki uśmiechnął się z kiepsko skrywaną ironią. Pamiętał narzekania własnej żony: „Pułkownikowa ciągle w nowej sukni, a ja chodzę jak kocmołuch!”.
– Te