Dom sekretów. Natalia Bieniek
trzy nachyliły się nad ogłoszeniem, jakby każda sama chciała odczytać treść. Niestety, tylko Barbara miała tego dnia okulary.
– Fiu, fiu! Twój ptaszek wyfrunął z gniazdka – podsumowała żartobliwym tonem. – Powinnaś nas zaprosić na szampana zamiast na kawę. To twoja druga młodość!
Zofia uśmiechnęła się kwaśno i machnęła ręką.
– Szampana nie mam, ale możemy się napić czegoś innego. – Otworzyła barek. – Macie rację, nie powinnam tak się spinać.
Wyjęła kieliszki.
– Kiedy mój Bartek wreszcie wydorośleje! – westchnęła Konstancja.
Jej młodszy syn miał dwadzieścia trzy lata i twierdził, że chce zostać muzykiem, a w garażu u rodziców urządził sobie „studio nagrań”. Bębnił tam na perkusji ku rozpaczy rodziny i sąsiadów.
– Ty również się tego doczekasz! – pocieszyła przyjaciółkę Zofia.
Zofia, Barbara i Konstancja wybierały pomiędzy wiśniówką a ajerkoniakiem. Czytały obwoluty, wąchały trunki, szykowały kieliszki.
Łucja siedziała z boku. Bardzo lubiła przyjaciółki. To dzięki nim zyskiwała w swoim dość ponurym życiu trochę przyjemności. Tamte trzy żyły codziennością tak inną od tej, którą miała u siebie w domu.
– Na zdrowie! – powiedziała Konstancja.
– Na zdrowie! – powtórzyły pozostałe.
– Niech się powodzi naszym dzieciakom!
– Tak! Dorocie, Agnieszce, Marcinowi!
– I Bartkowi też!
– Oczywiście, Bartkowi też!
Okazja była dobra. Córka jednej z nich wyfrunęła z domu i wyglądało na to, że właśnie rozpoczyna samodzielne życie. To ważny moment. Takie chwile warto świętować.
Łucja wypiła swoją nalewkę. Słodki alkohol niespodziewanie miał gorzki smak. Oblizała suche wargi, przymknęła oczy.
– Muszę iść. – Energicznie wstała z krzesła. – Zapomniałam wsypać psom suchej karmy…
Psy były jak jej dzieci.
Tak się ułożyło życie.
Bezpośrednio po wypadku mieszkańcom klatki kazano wyjść z budynku. Tomasz Pacyna, policjant mikrej postury, który ponoć był siostrzeńcem samego komendanta głównego, dwoił się i troił, by wszyscy usłyszeli jego polecenia.
Sabina z trudem wciągnęła buty, niełatwo jej było schylić się do własnych stóp. Dorota z niepokojem obserwowała, jak starsza pani zdejmuje z wieszaka płaszcz, a jej drobne ręce drżą pod ciężarem okrycia. Wyglądało na to, że rzadko spaceruje po okolicy.
– Czy naprawdę muszę wychodzić?! – spytała słabym głosem funkcjonariusza.
Wyraźnie ociągała się z wyjściem. Włożyła zbyt grube na tę pogodę palto oraz szal, który pamiętał chyba lata sześćdziesiąte ubiegłego wieku. W jej oczach pojawił się lęk bądź też wstyd, mieszanka jednego z drugim, a także niepewność co do dalszych kroków. W sensie dosłownym. Staruszka wysunęła nogę na korytarz, a strefa komfortu została metr za jej plecami, na progu mieszkania.
– Niestety, na jakiś czas wszyscy muszą opuścić budynek – oświadczył policjant. – Musimy się upewnić, czy konstrukcja nie została naruszona.
– Ja też muszę iść? – zapytała sąsiadka Kazimiera.
W przeciwieństwie do Sabiny, wydawała się pełna wigoru, a z uwagi na wrodzone wścibstwo wolałaby pozostać w centrum wydarzeń. Policjant jednak szybko pozbawił ją złudzeń.
– Tak, pani też. Wszyscy z tej klatki schodowej wychodzą.
Sabina mocniej zacisnęła palce na poręczy. Taki to los przewrotny. Zachichotała sama do siebie, pod nosem, choć raczej powinna złorzeczyć, że musi wynosić swoje stare gnaty po tych stromych schodach na sam dół. Potem trzeba będzie jeszcze wrócić tam, na górę… Przeraziła się. To znaczy, wspiąć się wysoko niczym na najwyższy szczyt Tatr. Dokuczała jej zwłaszcza zwichnięta niegdyś noga oraz zwyrodniałe stawy.
Pomijając nostalgię, dawne żale i odczucie dojmującego chłodu, które otuliło jej stare kości niczym całun, obecnie to ciało było najgorszym przeciwnikiem i wyraźnie protestowało przeciwko pokonywaniu schodów. Zanim zamieszkała u niej Dorota, Sabina zwlekała swoje stare gnaty średnio raz na tydzień, kiedy już nie miała co do garnka włożyć, a zimą nawet rzadziej i tylko wtedy, gdy na chodnikach nie było lodu. Teraz to jej sublokatorka robiła drobne sprawunki i staruszka zasiedziała się w domu. Nawet nie przypuszczała, że aż tak bardzo. Źle się stało.
Wcześniej czasem korzystała z pomocy sąsiadki Kazimiery w sprawie zakupów. Czy raczej z pomocy synów Kazi, bo tamta też już nieruchliwa i też już mało wychodziła z kamienicy.
Cóż, nie trzeba było kłócić się z Kazią. Kiedyś się przyjaźniły i często zaglądały do siebie nawzajem. Przynajmniej był powód, żeby ruszyć się z mieszkania i zrobić te parę kroków. Kazia miała balkon od strony ulicy, to sobie razem na nim siadywały, popijając herbatkę albo ziółka, i obserwowały pobliski hotel Savoy. Z balkonu widać było chodnik, restaurację hotelową, wiecznie spieszących się gdzieś przechodniów, walkę kierowców o miejsca parkingowe… Od wielu lat jednak tego balkonu już nie ma, bo groził zawaleniem i został oficjalnie usunięty, żeby przypadkiem nie spadł komuś na głowę. A szanse na to były spore, oceniała Sabina z właściwym sobie poczuciem humoru. Bo jeśli wziąć pod uwagę Kazię i jej posturę, to nawet zupełnie zdrowy balkon mógłby nie wytrzymać obciążenia. Ległyby wtedy obie wraz z balkonem na dole, dwie radosne starowinki w kwiecie emeryckiego wieku, wylądowałyby z hukiem na chodniku podczas swojej popołudniowej herbatki, z krzyżówkami i filiżankami w dłoniach.
Ale by było! Sabina chichocze pod nosem, bo ta wizja wydaje się taka plastyczna. I już widzi nagłówki w codziennej gazecie, tej samej, w której są najlepsze krzyżówki: „Latający balkon. Dwie dzielne staruszki niczym na latającym dywanie zwiedzają centrum Łodzi”. Lub: „Nieubłagane prawa grawitacji ułatwiły zejście z mieszkania na drugim piętrze”.
Dosyć tych radosnych wspominek! Jej lokatorka jeszcze gotowa uznać, że zamieszkała u osoby, która ma nie po kolei w głowie. Któż śmieje się sam do siebie jak głupi do sera, jak niemowlę do grzechotki? Demencja, najwyraźniej starcza demencja.
Jednak Sabina nie miała ochoty wychodzić nie tylko ze względu na problemy z poruszaniem się. Serce biło jej mocno i nieco nerwowo, kiedy niepewnie stawiała kroki na kolejnych stopniach, z jednej strony asekurowana przez Dorotę, z drugiej trzymając się poręczy.
Czyli jednak… Mój Boże. To naprawdę niezły klops. Jeszcze nie mogła uwierzyć. Ironia losu. Właściwie można by przypuszczać, że… Ech. Tyle lat starała się o tym nie myśleć. I z Hanką też na ten temat nie rozmawiały. Cóż, zobaczymy, co przyniosą kolejne dni, pomyślała.
Z ostatniego półpiętra zeszła już jakby sprawniej, najwyraźniej zesztywniałe mięśnie rozruszały się podczas człapania po schodach.
Dorota z Sabiną stanęły przy wejściu do klatki schodowej, obie równo zasapane.
– Poniosę pani torebkę – zaoferowała się dziewczyna.
– Dzięki. Dam radę.
– Jak pani chce.
Torebka niewygodna, ale własna. Swojego trzeba pilnować.
Pogoda była ładna, świeciło