Dom sekretów. Natalia Bieniek
wiem, dziecko. Sądzę, że wiem. – Konfidencjonalnie ściszyła głos. – Jednak uprzedzam, że nie będzie to nazbyt miła opowieść.
Dorota bawiła się papierową serwetką. Zaginała rogi i rolowała ją starannie. Najwyraźniej musiała czymś zająć palce. Poczuła w sobie coś na kształt pasji dziennikarskiej czy też żyłki detektywistycznej. Nieco przygasłe zainteresowanie przeszłością odżyło ze zdwojoną siłą.
– Proszę mówić, pani Sabino. Chętnie wysłucham tej historii.
Sabina zagryzła wargi. Raz kozie śmierć! Teraz albo już nigdy.
– Tylko pamiętaj, kochana, wszystko po kolei. Nie przerywaj, nie każ mi od razu ujawniać zakończenia! – Pokiwała trzęsącym się palcem jakby ku przestrodze. – To opowieść na moich zasadach.
Dorota przytaknęła i wygodniej usadowiła się w kawiarnianym fotelu.
Sabina zaś przymknęła oczy, pod powiekami zawirował jej istny kołowrotek obrazów, wrażeń i wspomnień. Szybko rozważyła za i przeciw, a potem zapytała samą siebie, ile ujawnić z tej historii. Zamierzała przy okazji dobrze się bawić w być może ostatnich chwilach swego jakże długiego życia.
Ta rozwodniona współczesna kawa z lodami nawet nie jest taka zła.
Sabina Orzechowska oblizała wysuszone wargi i rozpoczęła swą opowieść.
Jako młoda dziedziczka pokaźnej fortuny Anna Wilhelmina Rottenberg wiodła życie dostatnie, obfitujące w bale, zabawy i swawole. Miała bony i guwernantki, poznała dobrze język francuski i niemiecki, spała w haftowanej pościeli i jadła na śniadanie przepiórcze jaja na pozłacanej zastawie. Wystrojona od stóp do głów, odbywała regularne przejażdżki powozem, nie sama, rzecz jasna, lecz ze stangretem. Był to ładny chłopiec, lecz niegodny ręki Anny Wilhelminy, gdyż zbyt prosty i nisko urodzony. Jeździła zatem, mając u boku swą guwernantkę, na bale i przyjęcia, na popołudniowe herbatki z ciasteczkami, do podobnych sobie, znamienitych panien, będących dziedziczkami fabrykanckich fortun, powstałych z materiałów utkanych drobnymi kobiecymi rękami polskich, rosyjskich, żydowskich i niemieckich robotnic.
Anna Wilhelmina mieszkała więc sobie beztrosko pod opieką bogatego tatusia w pięknym domu przy ulicy Piotrkowskiej. Kamienica przeżyła Annę Wilhelminę, a także jej ojca, wszystkie służące i nawet stangreta, co to był najmłodszy z całego towarzystwa.
Życie dziewczyny toczyło się spokojnie i leniwie do momentu, aż jej ojciec przegrał majątek w karty i zastawił większość swoich dóbr u Żyda. Skłonność papy do kart nie była świeżą przypadłością, osiągnęła jednak apogeum w wyjątkowo pechowym czasie. Dla Anny Wilhelminy miał to być najwspanialszy moment w życiu, planowała bowiem ślub ze zubożałym szlachcicem. Małżeństwo to mogło znacznie podnieść status społeczny uroczej panny, wprowadzić ją do wyższych sfer, a oboje młodzi deklarowali żarliwe uczucie i chęć wspólnego życia, dopóki śmierć ich nie rozłączy. Jak łatwo się domyślić, bo i ta historia jest przewidywalna, wraz z przegranym przez ojca rodzinnym majątkiem Anna Wilhelmina utraciła miłość narzeczonego i ślub został odwołany.
Niedoszła panna młoda długo płakała w haftowaną poduszkę, w satynową pościel, narzutę z muślinu i jedwabne chustki. Były szlochy, lamenty, waleriana, a doktor Cyberman ze swą obłą czarną walizką stanął w progu sypialni. Złamane serce biedaczki krwawiło, nad jej łóżkiem zaś pochylali się nie tylko medycy i szarlatani, ale też wierzyciele ojca. Gotowi wynieść rozpaczającą dziewczynę z sypialni razem z mahoniowym łożem (gdańska robota, ubiegły wiek, wspaniały mebel, ładnie się sprzeda). Gotowi na wszystko.
Anna Wilhelmina również była gotowa na wszystko.
Trzy noce i trzy dni trwała rozpacz nieszczęśliwej dziedziczki.
Natomiast czwartej nocy dziewczyna wykradła się z domu i pobiegła do siedziby firmy ojca, po cichu i w tajemnicy przed wszystkimi. Ubrana w męski strój, wślizgnęła się do gabinetu, niosąc pod peleryną pakowną walizeczkę. Działała metodycznie, w pełni opanowana. Najpierw opuściła story w oknach, by świeczka, która oświetlała pomieszczenie, była jak najmniej widoczna z zewnątrz budynku. Następnie zaś zabrała z kasy pancernej ojca, parę godzin przed wejściem komornika, wszelkie kosztowności i wartościowe drobiazgi.
Nie było tego dużo, ojciec zdążył już przegrać i zastawić większość biżuterii, jednak trochę pozostało. Broszki, kolie, perły, parę naszyjników, jakieś stare weksle, sygnety i pierścienie. Schowała wszystko do walizeczki i po cichutku wróciła do kamienicy kilka przecznic dalej. W sypialni z powrotem włożyła haftowaną nocną koszulę i czepek z koronkami.
Następnego dnia rano przybiegła do niej przejęta służąca. „Okradli w nocy panienki ojca, jakie nieszczęście, kolejne, mój Boże” – biadoliła z wypiekami na twarzy. Anna Wilhelmina przyjęła tę wiadomość z doskonale udawanym żalem. Siedziała przy śniadaniu i wprost nie mogła uwierzyć w nieszczęście, jakie spotkało jej tonącego w długach ojca. „Myślę, że to wierzyciele cię okradli, papo” – mówiła pełnym współczucia tonem, wycierając usta serwetką po zjedzeniu jajka na miękko. Stary Rottenberg stał przy oknie zasępiony, patrząc na powozy przejeżdżające Piotrkowską. „Jestem teraz zupełnym bankrutem” – jęknął. „Wiem o tym, papo – odparła Anna Wilhelmina. Dlatego niebawem wyjeżdżam i odtąd sama będę kierować swoim życiem – oznajmiła. – Nie chcę dłużej być dla ciebie ciężarem”.
Po czym odczekała parę dni, podczas których z dobrze ukrywaną satysfakcją obserwowała licytację mebli i kamienicy ojca oraz ogłoszenie upadłości firmy. Potem zaś wyjechała do prowincjonalnego miasteczka, zabierając ze sobą ciężką walizeczkę pełną kosztowności. Część biżuterii przeznaczyła na swój posag, bo postanowiła wyjść za mąż, tym razem na pewno i nieodwołalnie. Narzeczony, znacznie od niej starszy, był emerytowanym wojskowym, ich jedyna córka, Róża, urodziła się sporo po ślubie i trudno powiedzieć, kto naprawdę był jej ojcem – stary pułkownik czy też któryś z młodych wielbicieli Anny Wilhelminy.
Tyle tytułem wstępu do historii o rodzinnym skarbie, ukrywanym przez lata i stopniowo pomniejszanym, za każdym razem w sytuacjach krytycznych i za każdym razem w tajemnicy przed bliskimi mężczyznami. Skarb ów należał wyłącznie do kobiet i żaden mężczyzna nie miał nic do powiedzenia w kwestii jego wykorzystania.
Róża miała trudne dzieciństwo.
Jej ojciec, emerytowany pułkownik, regularnie jeździł na polowania, skąd przywoził obdarte ze skóry zające i inną oprawioną już zwierzynę. Róża nie wiedziała, co to było, tylko zające dało się jeszcze jakoś rozpoznać, reszta bezkształtnego mięsa nie przypominała żadnego żywego stworzenia. Dopiero gdy zawieszał na ścianie trofea w postaci rozłożystych rogów rozmaitych mieszkańców lasu, zdobycz odzyskiwała tożsamość.
Kucharka szybko wynosiła całą tę dziczyznę, sprawiała, myła, układała, sortowała. W domu długo unosił się zapach, którego Róża nie zapomniała do końca życia. Nie mogły go zabić nawet mocne perfumy jej matki, Anny Wilhelminy. Nie pomagały także kwiaty, przynoszone do domu w wielkich ilościach. Bladoczerwone róże, liliowe fiołki czy też miękki lawendowy bez o duszącej woni nie zdołały stłumić odoru mięsa zalegającego w piwnicach. Gdyby wegetarianizm był modny w dwudziestoleciu międzywojennym, Róża z pewnością zostałaby wegetarianką. Miała swoje sekretne sztuczki, dzięki którym podczas obiadu udawało jej się przekonać obecnych, że zjadła swoją porcję pieczeni. A potem wygrzebywała kawałki mięsa z donicy albo wazonu z różami.
Właśnie: róże. Kwiaty kusząco piękne i delikatne. Wabiące zapachem. O miękkich niczym jedwab płatkach.