Biała Maria. Hanna Krall
W obliczu Pana Boga.
Powinna pani…
Splotła i rozplotła końce frędzli.
Powinna pani nas zrozumieć.
Jej nazwisko (gest ręką w stronę dziewczynki).
Jej imię (gest ręką).
Dlaczego duża taka, dlaczego tak późno, a z ojcem co? Jeśli ksiądz spyta, co z ojcem?
Wszystko zmyślone, no wszystko, i gdzie, w kościele…
Mówiła coraz nieskładniej, coraz bardziej nerwowo, powinna pani…
Nie musiała tego powtarzać, matka zrozumiała za pierwszym razem. Byli wierzącymi ludźmi, nie mogą kłamać, chrztu nie będzie ani metryki.
Pożegnała się.
Zeszły po schodach.
Stanęły na ulicy.
Stały i stały.
Ile można stać na środku ulicy. Z włosami, które matka tleniła tego rana wyjątkowo starannie, pasemko za pasemkiem, a które w świetle letniego dnia były jeszcze bardziej, jeszcze fatalniej żółte niż zazwyczaj. Nie mówiąc już o oczach, ile można… Chodź, szepnęła dziewczynka. Chodź. No, chodź już.
Może być?
Jasne, ucieszyłeś się. Ale… – zawiesiłeś głos, zdjąłeś okulary i sięgnąłeś po papierosa.
Ale…?
Tam było jeszcze coś.
Tak? A co?
Nie wiem.
Nic nie było.
Zacząłeś się upierać: było, tylko nie wiemy co.
No i dodaliście gestapo – ty i twój Scenarzysta. Na wszelki wypadek. No i AK – gospodarz był w Kedywie. Ludzie, do których miała pójść z tą metryką – jakiś krawiec z żoną – pracowali dla gestapo, chrzestni rodzice mogli wpaść i cała akowska konspiracja. (Wiadomość była fałszywa, krawiec dla gestapo nie pracował, ale okazało się za późno).
Wszystko stało się dla was jasne.
Napisaliście scenariusz.
Poza gestapo dodaliście opiekuna, to on trzymał małą za rękę. Z matki zrezygnowałeś. Postanowiliście – ty i współautor scenariusza – że wieczór. „Jest wieczór, zimno, dziewczynka jest zmarznięta”.
To nie był wieczór, dzień był. Tramwaje, ryksze, sporo przechodniów i żółte włosy.
Herbaty też nie było, ale mniejsza, chciałeś, żeby herbata, niech będzie. Postawiłeś filiżanki na stole (były z dobrej porcelany, dodałeś, choć każda inna). Napij się, zachęcała gospodyni tę małą.
Znowu pokazywali Dekalog, ósmą część. W niezłym czasie, zaraz po koncercie na plaży w Rio de Janeiro.
Znowu się dziwiłam. Że Bóg – nie uwierzyłeś? Dziewczynka uwierzyła. Wiem, znałam tę małą dość dobrze.
2. RODZICE CHRZESTNI
Na głos czytaj.
Quid petis ab eccl… ecclesia… To ksiądz. A my: wiary. Po polsku.
Co – wiary?
Że żąda. Bo spyta, czego żąda od Kościoła Bożego.
Kto?
No ona, przecież chrzczona będzie. Fides quid… to ksiądz. Co daje ci wiara.
Co daje?
Życie wieczne. To my.
A ksiądz do niej tylko?
Chrzczona będzie, to do niej.
Jak do niej, niech mu odpowiada.
Nie może. Do siedmiu lat mówią chrzestni, jak za niemowlę. A jakby rodzice umarli, to chrzestni już w ogóle.
W ogóle?
Opieka, wychowanie. Wszystko. Ksiądz mówił.
Z kartki nie można by?
Z pamięci, ksiądz prosił. Ale kościelny podpowie jakby co.
To i kościelny będzie?
Musi być. Teraz zapytają o szatana. Czy odrzekasz się ducha złego? Odrzekam. Powtórz.
Odrzekam.
I wszystkich spraw jego?
Odrzekam.
I wszelkiej pychy jego? No i chrzci ją. I świecę nam podaje, i…
Czekaj. Jaki on jest?
Kto?
Kościelny. Pytał o coś?
Dlaczego tak późno. Dopiero chrzcicie? – dziwił się. Tłumaczyłam, że ojciec bezbożnik był, a dziadek, pyta, też bezbożnik? A matka z babką nie mogły chrztu dopilnować?
Tak pytał?
No. A jeszcze organista. O matkę. Będzie ją wpisywał do księgi chrztów. Chwalił się, że kaligrafii się uczył… To chcesz słuchać? Bierzemy świecę i ksiądz mówi: weźmij świecę płonącą i nienagannie strzeż chrztu swojego, abyś, gdy Pan przybędzie na gody, mogła wyjść na spotkanie Jego… Ładne to. Jakbyśmy dzieci mieli, też byśmy chrzcili tak pięknie… Co milczysz?
Myślę.
Że co?
Że jak rodzice… Ojca już nie ma, matka w każdej chwili… Wtedy my z nią już na zawsze?
Na zawsze. Ksiądz mówił.
Co milczysz?
W zakrystii będziemy chrzcili, pod krzyżem. Krzyż aż do sufitu, z całą postacią taką wyraźną. Patrzałam na twarz. Na stopy. Dobrze tak kłamać przy Nim? Ani wiary od Kościoła ona nie żąda, ani w Kościół nie wierzy, nawet imienia prawdziwego nie wymawia. Wiesz chociaż, jak ma na imię?
Tak mogło to wyglądać.
Tak mogliby rozmawiać i w twoim filmie, trzeba tylko dodać okupacyjne realia. Mdłe światło karbidówki, chleb z solą i odrobiną oleju, zaciemnione okna, twój scenograf wie zresztą, jak to się robi.
No nic, innego filmu już nie będzie.
3. MAREK (GENERAŁ)
Mieszkała u nich (ta mała) – kilka? kilkanaście dni? Budziła się w nocy, znowu nie wiedziała, gdzie jest i jak idzie się do łazienki. Duża taka i moczy się, dziwiła się rano gospodyni. Nie było źle, mimo wszystko. W szafie szczelina, potem wnęka, dało się przysiąść. Wchodziła, kiedy mieli przyjść obcy ludzie. Pewnego dnia przyszedł mężczyzna. Nie zapukał. Może miał klucz, może gospodarze drzwi za sobą nie zamknęli. Raczej klucz. Od razu ją zauważył. Jeszcze palta nie zdjął, jeszcze trzymał rękę na klamce, a już patrzał na nią. Zasunął wreszcie zamek – i uśmiechnął się.
Dzień dobry, powiedział.
Milczała.
Powtórzył: dzień dobry, Marek jestem…
Podniosła się.
Minęła mężczyznę i…
Czy to możliwe? Osoba, która nigdy w kryjówce nie zapłakała, nie zakasłała, która była roztropną sześcioletnią dziewczynką… Co zrobiła? Weszła do szafy!
Przy obcym!
Rozgarniała ubrania, szukając przejścia! Nie, nie bała się. Była zła. Więcej, wściekła była. Bo proszę, jak się zachowuje, i to przy ludziach. Jak idiotka. Nie dość, że dała się zaskoczyć, to jeszcze się chowa. I co on pomyśli o niej? Że głupia jakaś. Ze złości i wstydu zaczęła płakać. Jej płacz słychać było z szafy, spod palt, które zsunęły się z wieszaków… Daj spokój, mówił Marek, wyplątując ją z ubrań. Dziewczynko, daj spokój…
Nowi