Biała Maria. Hanna Krall
łagodzącą. Nie wiedział, co gestapo powinno mu złagodzić, ale rwał się do wyjścia. Joachim i Milena położyli go do łóżka i dali środki nasenne, rano obaj wsiedli do aero. Auto było dwuosobowe i Joachim mógł wieźć jednego pasażera. Jeździł wiele razy. Po wojnie pasażerowie pisali do niego listy. Są w Instytucie Yad Vashem w Jerozolimie, bo Joachim jest Sprawiedliwym wśród Narodów Świata. Szczęśliwy jestem, że pan żyje, pisali. Ratował pan, ryzykując życie. Listem gończym mnie ścigali, mój Boże, mało brakowało i byłoby po wszystkim. Nocą uciekaliśmy, lasem, w ulewie, ten las ciągnął się bez końca. Czy mogę coś zrobić dla pana? Proszę mi powiedzieć, ale koniecznie. Biedna Milena. Nadzwyczajny człowiek. Wstyd mi, że żyję, że uratowałem własne życie, a ona, taka wspaniała…
Wśród pasażerów aero był Evžen Klinger, ostatni mężczyzna Mileny Jesenskiej. Przyrzekła, że przyjedzie do niego do Londynu. Minęło lato. Pierwszego września skończyły się przeprawy przez granicę. Milenę aresztowano w listopadzie. Umarła w Ravensbrück.
14. JULIANNA
Pociąg nabierał szybkości, minął szlaban, chłopiec próbował wskoczyć, chwycił poręcz, potknął się… Leżał na torach, jakiś rozrzucony. Książki, zeszyty, biały szalik, włosy jasne, wszystko rozrzucone, ale nie było widać, że rozjechany. Dopiero jak podbiegła. Krew się dobywała, bo serce dalej pompowało krew, bo nie wiedziało, że nie żyje.
Chodziła do niego prosto ze szkoły. Opowiadała, co na lekcjach, co w domu i że w żadnym chłopaku nigdy się nie zakocha. Codziennie chodziła, w szarówkę, w mróz, zawsze sama i codziennie mijała kobietę z rowerem. Nie siedziała na nim, nie jeździła, prowadziła rower jak juczne zwierzę. Na bagażniku leżały kwiaty, na kierownicy wisiały torby i konewka, w torbach brzęczały butelki z wodą. Krzątała się przy sąsiednim grobie. Potem siadała, wyjmowała robótkę i dziergała na drutach. Niemłoda, niepozorna, stara panna raczej, we flanelowej bluzce i w kamizelce włóczkowej, tej, co sobie udziergała. Do tego okulary, chustka na głowie, jesienią kalosze, latem tenisówki i podkolanówki opadające do kostek. Dziwne, bo przychodziła na grób rodziców, a na grobie widniało, że hrabiostwo, Eryk i Theodora von Z.
Spotykały się w każde popołudnie i tylko dzień dobry – Grüss Gott – trzysta sześćdziesiąt pięć razy – Grüss Gott – dzień dobry, a tak to nie, nie było rozmowy.
Przyszła po latach. Podlała kwiaty, zapaliła mu znicz. Powiedziała: wychodzę za mąż. Spotkałam go przy torze, za szlabanem, gdzie ty… gdzie twój pociąg. Znowu pociąg był, ale wyskoczył z szyn i się zatrzymał. Przyjechał dźwig i podnosił wagony. Ludzie stali, przyglądali się, ja też stałam. Wiatr zaczął wiać. Miałam długie jasne włosy, pamiętasz, prawda? Rozsypały się, walczyły z wiatrem… On stał koło mnie, wysoki, milczący. Nie patrzał na pociąg, przyglądał się włosom…
Była majstrem budowlanym i robiła remonty. Dostała zlecenie na dach – przeciekał i strych zalewało. Obejrzała ściany, wilgoć, grzyb, kilka kotów. Najmniejszy siedział lokatorce na kolanach. Była zgarbiona, siwa, w okularach, we włóczkowej kamizelce. Kobieta z cmentarza, hrabianka, Gizela von Z. Weszły na poddasze i zobaczyła morze. Sztormowe i czarne albo błękitne, spokojne jak kołysanka, w ramach i nieoprawione, na ścianach, na podłodze, oparte o meble i o piec pomalowany na brązowo.
Przyrzekła, że przyśle robotników.
Hrabianka była konkretna: kiedy, pani majster?
Jak wytrzeźwieją, powiedziała równie rzeczowo i podeszła do obrazów. Wszystko to – pani ojciec?
Wszystko, potwierdziła hrabianka. Tutaj malował, tutaj umarł. Mutti na dole leżała, nie wstawała już, nie powiedziałam, że on umiera. Usłyszała hałas. Znosiliśmy go po schodach, długi był i niewygodnie było nieść. Nie długi właściwie, tylko wysoki, ale przy noszeniu to długi. Co za hałas, narzekała Mutti, spać nie mogę przez ciebie. Tłumaczyłam, że zdun przyszedł i piec naprawia. Brązowy? Innego nie ma, śpij, już naprawili. Co za pomysł, żeby piec malować, i to na brązowo, mówiłam mu, kto to widział, i to farbą olejną… Mówiłaś, Mutti, ale już za późno, już śpij… Umarła miesiąc po nim. Tak bywa, że jedno zabiera drugie za sobą, i on ją zabrał. Pani majster tylko od remontów jest? – dopytywała się hrabianka. A od węgla? Szkoda, bo dostałam miał. Prosiłam o węgiel, a miał przysłali, całą tonę, mnie się węgiel należy, pani majster, proszę im tam powiedzieć.
15. HRABIANKA
Została sama, wśród obrazów ojca i rodzinnych mebli – wielkich i ciężkich.
W oszklonej szafie stały pierwsze wydania Goethego i Schillera. W komodzie wśród ręczników z monogramami haftowanymi cieniutką jedwabną nitką leżały listy.
Były w dwóch paczkach, przewiązane wstążkami od bombonierek. Po niemiecku wszystkie, z tym że jedne bez błędów, a drugie z błędami. Na bezbłędnych widniały pieczątki poczty polowej frontu wschodniego. Na wierzchu leżał list urzędowy. Zawiadamiano w nim o bohaterstwie i śmierci na polu chwały, wyrażano współczucie i przesyłano Krzyż Żelazny. Krzyż też leżał w komodzie.
Listy z błędami nadawano w Związku Radzieckim. Przechodziły przez ręce pani Alinki, pracującej na poczcie, która jednak nigdy, przenigdy nie śmiałaby spytać o nadawcę. To hrabianka sama z siebie powiedziała któregoś dnia: w Berlinie, w czterdziestym piątym… Ach, Boże, szepnęła ze zgrozą pani Alinka, ale hrabianka pospieszyła z wyjaśnieniem, że nie, nie to, co pani Alinka sobie myśli. Ranny leżał, w ruinach. Usłyszała jęk, opatrzyła, zaniosła, zawlokła właściwie do szpitala polowego…
Krótko trwała korespondencja z rosyjskim oficerem. Najpierw nie pisał, bo nie wolno było, a jak było wolno, to zaraz zamilkł. Hrabianka przyszła na pocztę parę razy, pytała, czy nie zawieruszył się list z takimi dużymi znaczkami, to Kreml na nich jest, to plac Czerwony albo burłacy nad Wołgą z galerii malarstwa. No skąd, mówiła pani Alinka. Gdyby był, to przecież osobiście pani Gizeli by przyniosła.
Kartka nadeszła. Zawiadamiała o śmierci i wyrażała wdzięczność. Hrabianka dołożyła ją do listów z błędami, chociaż pisana była cyrylicą.
Wzywano ją, kiedy umierał ktoś w swoim domu. Tylko ją, bo nikt tak umiejętnie, z taką nieomal czułością nie szykował nieboszczyków do pochówku. Nikt tak cierpliwie nie ogrzewał ciepłym ręcznikiem sztywnych palców. Tak zręcznie nie mył, nie czesał i tak ładnie nie układał w trumnie rąk ze świętym obrazkiem.
Może dlatego przyśniła jej się Mutti. Rozżalona była, zziębnięta. Próbowała rozgrzać ją ciepłym ręcznikiem, ale nie pomagało. Kiedy sen się powtórzył i Mutti znowu skarżyła się na chłód, poszła do urzędu.
Sen, tłumaczyła.
Poszła znowu. Mojej Mutti jest zimno, trzeba ją okryć.
Znowu poszła…
Dostała zgodę.
Sprowadziła z Niemiec pierzynkę z łabędzim puchem.
Zamówiła trumnę z grubego drewna.
Przełożyła szczątki, otuliła pierzynką i obecni przy ekshumacji – ksiądz, milicjanci i goście – zobaczyli herb. Na białym jedwabiu haftowany, srebrno-czerwono-czarny herb Zedtwitzów. Przedstawiał hełm w koronie między dwoma bawolimi rogami, a dookoła był wieniec z szarf i liści. Goście szeptem zastanawiali się, jakie to liście są. Nie wawrzyn, nie dąb.
Akant, powiedziała hrabianka. Rośnie nad Morzem Śródziemnym.
16. BRAMA
Umarła hrabianka – Gizela Georgine Maria Theodora Erica Siglinde von Z.
Do jej domu wprowadzili się nowi mieszkańcy.
Rozebrali brązowy piec.
Pani majster spytała, czy potrzebne są im kafle.
Powiedzieli,