Szkoła w domu. Julie Bogart
ogólny sposób. Nie ogranicza się do wykładania o tym, jak ważne dla nastolatka jest rozwijanie samodzielności w procesie uczenia się, ale prezentuje listę możliwości naukowych, którą możesz wykorzystać w miejscu swojego zamieszkania, przygotowując nastolatka do niezależności. Nie ogranicza się do udzielenia rady, aby zawsze mieć pod ręką „bajeczny wachlarz przyborów”, które rozbudzą zainteresowanie plastyką, ale prezentuje obszerną listę możliwości, które być może zawiodą cię do sklepu Staples albo Office Depot.
I nie zapomina, że nasze dzieci kiedyś się wyprowadzą, a okres nauczania domowego jest krótki w porównaniu z całym życiem. Kiedy skończysz czytać Szkołę w domu, zrozumiesz, że nie tylko udało ci się dokonać ponownej oceny strategii uczenia się twojego dziecka, ale także zmienisz spojrzenie na siebie. Julie pisze: „Świadomość tego, kim jesteś i co, poza dziećmi, sprawia ci przyjemność, gwarantuje komfort i optymizm na końcu procesu nauczania domowego. Co więcej, dzięki nauczaniu domowemu możesz spotkać się ze swoim przeznaczeniem”.
To cenny poradnik o edukacji, który ogromnie by mi pomógł, kiedy moje dzieci były małe. (Między dziećmi Julie nie ma dużej różnicy wieku, przechodziły więc przez kolejne etapy w tym samym okresie, a zdobywana wówczas przez nią wiedza wymagała mnóstwa ciężkiej pracy). Chodzi jednak o coś więcej. To elementarz pokazujący, jak przeżywać każdą chwilę, jak odnajdywać doraźne radości życia w natłoku codziennych obowiązków – nawet w te dni (albo tygodnie czy miesiące), kiedy nasze dzieci mogą wydawać się niezainteresowane absolutnie niczym.
To także rzeczywistość. Szkoła w domu się od niej nie dystansuje. Julie daje siłę, aby ją zaakceptować, pogodzić się z nią, wpompować w atmosferę jeszcze trochę więcej tlenu i czekać – z niezachwianym przekonaniem, że twoje dzieci i ty sobie poradzicie.
SUSAN WISE BAUER, WSPÓŁAUTORKA THE WELL-TRAINED MIND
NA DOBRY POCZĄTEK
Cały świat to seria cudownych zdarzeń, do których jednak jesteśmy tak przyzwyczajeni, że uważamy je za coś zwyczajnego.
HANS CHRISTIAN ANDERSEN
Zanim wyruszymy w tę podróż, nalej sobie kawy albo herbaty. Ustaw lampkę w dogodnej pozycji. Usiądź wygodnie. Ja zaczekam. Możemy zaczynać?
Otuleni łagodnym światłem i ciepłem zmierzmy się z tym onieśmielającym zadaniem, jakim jest edukowanie własnych dzieci. Zapraszam cię na wspólne poszukiwania śladów codziennej, zwyczajnej magii, która stanowi element twojego życia rodzinnego. W tej książce zaprezentuję życzliwe, łagodne podejście do wychowywania i nauczania domowego dzieci i młodzieży – plan, który ułatwi spełnienie twoich marzeń. Pomyśl sobie, że dziecko wykazuje inicjatywę zgłębiania wiedzy w zakresie historii starożytnej, gramatyki łacińskiej albo kompostowania w ogrodzie. Jak by to wyglądało, gdyby nie trzeba było przejmować się grami wideo albo zbyt długim siedzeniem przed telewizorem? Tylko pomyśl, że wiesz, jak odwrócić bieg dnia, który źle się zaczął. Wyobraź sobie twarz, na której maluje się ciekawość, ekscytacja na myśl o wspólnym pisaniu; i kolejną, zadowoloną z wysiłku, którego wymaga rozwiązanie równania matematycznego. Wybiegnij myślami naprzód do końca roku szkolnego, kiedy razem z dziećmi będziecie wspominać wspólnie spędzone chwile i cieszyć się swoją obecnością, a postęp będzie wyraźnie widoczny. Czy to nie cudowne?
Edukacja dzieci naprawdę może wywoływać takie pozytywne emocje.
Jestem tutaj, aby pomóc ci wzbogacić o nie twoje codzienne doświadczenia.
Wszyscy znani mi nauczyciele domowi i rodzice dokładnie tak samo opisują swoją misję: „Zależy mi na tym, żeby moje dzieci pokochały naukę”. Ja też tego pragnę. Mam pięcioro dorosłych już dzieci, które przez siedemnaście lat uczyłam w domu. Przez cały ten okres dręczyły mnie wątpliwości. Czułam, że miotam się między programem nauczania, teoriami i strategiami edukacji domowej. Jakbym spóźniała się na każde przyjęcie – jakbym z niczym nie potrafiła zdążyć.
Każdy system przekonań opiera się na założeniu, że miłość do nauki to magiczny klucz mogący zapewnić dostęp do bogactw bezcennej edukacji. Ale kto miałby mi go opisać w taki sposób, abym mogła z niego skorzystać? Kiedy rozpoczynałam swoją przygodę z nauczaniem domowym, wyobrażałam sobie, że „moje zakochane w nauce dzieciaki” będą się budziły, zbiegały po schodach i rzucały na podręcznik do matematyki z okrzykiem: „Kiedy wreszcie zabierzemy się do ułamków?!”. Założę się, że już wiesz, do czego zmierzam… Nie doczekałam się takiej reakcji. Ani razu.
Przez lata nauczania domowego jaśniejąca wizja „miłości do nauki” pojawiała się pod wieloma postaciami. Być może pasje moich dzieci w cudowny sposób wytłumaczą im gramatykę. Być może poznam sztuczkę, dzięki której dzieciaki pokochają geometrię. Być może zaczniemy od starożytnej Grecji i będziemy posuwali się naprzód, aż moich uczniów pochłonie proces samokształcenia. Rozważałam, czy rację mają nauczyciele osadzeni w klasycznym systemie edukacji, czy może powinnam postawić wszystko na nauczanie niekonwencjonalne (tę kuszącą koncepcję, że dzieci mogą nauczyć się wszystkiego, czego potrzebują, bez żadnego programu nauczania). Zastanawiałam się, co napędza je do ciężkiej pracy, kiedy same chcą się czegoś dowiedzieć.
Miłość i nauka wydają się ze sobą niezwiązane, kiedy analizujemy je pod kątem tradycyjnych przedmiotów szkolnych. Wyczerpanym rodzicom pędzącym w kołowrotku codzienności, napędzanym wydawaniem poleceń i odrabianiem prac domowych, często brakuje siły na podejmowanie starań, aby przygotowywać „przyjemne” lub „interesujące” lekcje. Edukacja zamienia się w żonglerkę; trzeba nadzorować postępy kilkorga dzieci na różnych poziomach zaawansowania, pracujących z różnymi podręcznikami, podczas gdy młodsze maluchy mażą niezmywalnymi flamastrami po ścianie w kuchni, a niemowlę właśnie ulewa.
Główna koncepcja „miłości do nauki” zakłada, że konkretne zadanie zainteresuje dziecko na tyle, iż postanowi ono opanować je do perfekcji. Nasuwają się oczywiste pytania: Jak to osiągnąć w naszej aktualnej sytuacji? Czy miłość do nauki może rozkwitać wśród dziecięcego chaosu, rodzicielskiego zwątpienia, grypy i standardów nauczania? Tak, może.
Przedsięwzięcie, jakim jest prowadzenie szkoły domowej, opiera się na założeniu, że rodzic w zupełności wystarczy – twoja energia, zaradność, kreatywność i pasja zaspokoją potrzeby dzieci. Przez ponad dwadzieścia lat miałam zaszczyt współpracować z tysiącami rodzin zaangażowanych w nauczanie domowe. Podziwiam ich odwagę, sumienność i wytrwałość. Udzielam wskazówek, jak uczyć pisania (za pośrednictwem mojej firmy, Brave Writer), a także jak radzić sobie z edukacją domową (za pośrednictwem społeczności coachingowej, the Homeschool Alliance).
Odkryłam, że rodzice są dla siebie surowi. Obawy dręczą nawet tych, którzy przez innych oceniani są jako kompetentni. Kręcą się oni w kółko, opętani wizją ciągłego wprowadzania zmian. Kiedy rodzice nauczyciele próbują zapanować nad własnymi lękami, wydają pieniądze na nowy program nauczania i sięgają po lepszą strategię edukacyjną. Następnie oceniają rezultaty na podstawie tych samych co zawsze kryteriów i kończą równie zaniepokojeni jak zawsze – a w konsekwencji próbują kolejnych zmian.
Rozwiązanie nie kryje się w materiałach czy w ideologii. Aby rozkoszować się szczęściem, spokojem i postępami w edukacji domowej, trzeba zmienić kryteria postrzegania i organizacji naszych szkół domowych. Kilka ostatnich dekad spędziłam, poznając teorie nauczania, testując je na moich dzieciach i obserwując, jak robią to inne rodziny zaangażowane w nauczanie domowe na całym świecie. W tej książce opisuję zasady i praktyki przyjęte zarówno przez moją, jak i przez tysiące innych rodzin. Pomogą one tchnąć trochę więcej miłości w proces kształcenia i traktować siebie z większą wyrozumiałością w podejmowanych trudach.
Kluczem