Kroków siedem do końca. Piotr Lipiński
zawisł nie tylko życiorys „zaplutego karła reakcji”. W Polsce takich jak on określano wówczas pogardliwym mianem „syn kułaka”. Jego ojciec gospodarował na kilkuset hektarach.
Ale przecież teraz nie myślał o propagandowych obelgach. Nie było na to czasu.
„Artur” przepłynął rzekę w miejscu oddalonym o trzy kilometry na południe od Zgorzelca. Na niemieckim brzegu najpierw musiał pokonać dwukilometrową łąkę. W nocnych ciemnościach zaplątał się w druty. W pierwszej chwili zamarło mu serce – te kable mogły służyć sygnalizowaniu, że ktoś przekrada się przez zieloną granicę. Po chwili jednak zauważył, że trafił po prostu na ogrodzenie rozgraniczające pastwiska. Strach ma wielkie oczy, jak mogli mu powtarzać ojciec i matka; przypominano mu również ten banał na kurierskim szkoleniu. Ale gdy buzowała adrenalina, gdy po pokonaniu rzeki znalazł się sam wśród obcych, rozum przegrywał z emocjami.
Jego ciemną sylwetkę otulał mrok, chroniąc przed solidnymi niemieckimi lornetkami pograniczników. Ale ciemność była też wrogiem. Poruszał się w niej tak, jakby stracił wzrok.
Niemal po omacku dotarł do szosy. Co jakiś czas pojawiały się na niej samochody. Kiedy jeden z nich przejechał, a czerwony ślad tylnych lamp utonął w mroku, „Artur”, upewniwszy się, że nie zbliża się kolejny pojazd, przebiegł szybko na drugą stronę.
Tam zgodnie z planem skręcił w lewo.
Skradał się pod górę, co chwilę zadzierając głowę. Szukał linii wysokiego napięcia. Według zapamiętanej mapy to ona miała stać się jego przewodnikiem.
Mżyło. Deszcz przymarzał do ubrania. „Artur” ślizgał się po błotnistej mazi.
Nagle usłyszał wroga, który zdradził niejednego kuriera i szpiega.
Psy. Przekleństwo pragnących pozostać niezauważonymi. Wiejskie burki ujadające, gdy tylko wyczują kogoś obcego, spowodowały panikę u wielu konspiratorów.
Głos tego bezmyślnego nieprzyjaciela potrafi nieść się daleko. Dlatego „Artur” ominął zabudowania. Wiedział, że są w nich psy, które szczekaniem zwrócą na niego uwagę.
Znalazł pierwszy słup. Noc była jednak tak ciemna, że zadarłszy głowę, z najwyższym trudem dostrzegał druty. Kolejne słupy całkowicie gubiły się w mroku.
Co chwila wpadał w jakieś doły, zsuwał się ze skarpy. Błotniste zbocze to wybrzuszało się, to zapadało, jakby chciało go z siebie zrzucić. Skradał się tak cztery godziny, aż nastał świt.
Ta misja nobilitowała „Artura”, choć nikomu nie mógł się nią pochwalić. Obowiązywała ścisła konspiracja. W drogę wysłali go ludzie, których znał tylko z pseudonimów. Do Niemiec skierował go ważny oficer rezydujący w Warszawie. „Artur” trafił do niego na rozkaz innej prominentnej osoby, działającej w Krakowie.
Konspiracja była jeszcze głębsza niż za czasów AK-owskich. Musiała taka być. Urząd Bezpieczeństwa, wspierany przez sowieckie NKWD, okazał się przeciwnikiem trudniejszym niż hitlerowcy. Kolejne aresztowania i akcje ujawnieniowe dały komunistycznym tajnym służbom nieocenioną wiedzę. Ubecy skrupulatnie notowali, kto był czyim podwładnym w AK podczas wojny, i na podstawie tego wnioskowali, jak mogą wyglądać powiązania w antykomunistycznym podziemiu po wojnie.
Polscy emigranci, do których „Artur” zmierzał – a nie brakowało wśród nich uciekinierów z kraju – wierzyli, że niedługo sowiecka niewola się skończy. Że wybuchnie III wojna światowa. A Polacy, którzy kryli się po lasach w partyzanckich oddziałach czy melinowali w miastach na tajnych kwaterach, chwycą za broń i wspomogą zachodnie desanty. Delegatura Zagraniczna WiN podpisała więc umowę z amerykańskim wywiadem, który zapewnił środki na szkolenia sabotażystów.
Ale żeby to wszystko się ziściło, żeby wreszcie zaczęła się wojna, która przyniesienie wyzwolenie, „Artur” musiał najpierw dotrzeć do zachodnich Niemiec. A potem przerzucić do kraju dokument szczegółowo opisujący dywersyjne cele.
To od tego planu zależała wolność Polski.
Ostatni akt tej historii to propagandowa wystawa Oto Ameryka.
Jest koniec 1952 roku. Za kilka miesięcy umrze Stalin. W warszawskim Arsenale otwarto ekspozycję, którą Marek Hłasko opisze w Pięknych dwudziestoletnich: „Nazbierano do cholery i trochę eksponatów: pistolety dla szpiegów, bomby napalmowe, komiksy zrobione z Braci Karamazow i trupy jakichś Murzynów. Skutki wystawy były straszliwe; godzinami czekało się w kolejce na wejście, gdyż ludzie chcieli zobaczyć cokolwiek amerykańskiego”[1].
Wystawę pokazała Polska Kronika Filmowa. Na początku ekran wypełniała Statua Wolności, której cień przypominał policjanta z uniesioną w prawej ręce pałką. Kto nie pojął tego wizualnego przekazu, temu Andrzej Łapicki czytający komentarz Karola Małcużyńskiego wyjaśniał: „W kraju wolności miliony ludzi poza prawem”. Tu pojawiała się czarnoskóra twarz. Lektor cedził: „Co czeka tego obywatela wolnego kraju? Widmo Ku Klux Klanu. Stryczek założony ręką amerykańskich faszystów. Jest wolność w tym kraju dla samosądów i linczów. Jest wolność w tym kraju dla fabrykantów i łamistrajków. Państwo i policja bronią do upadłego wolności trustów i koncernów, prawa do wyzysku, wnoszą amerykański styl życia. Malarstwo. Gołe dziwki na bikiniarskich krawatach i na kolorowych gatkach. Literatura. Zdziczenie, sadyzm, pornografia”.
Jednak w spętanej stalinizmem Polsce butelki coca-coli wydawały się symbolami wolności, a nie zwyrodnienia, jak chciała propaganda. Polacy pożądali wszelkich materialnych dowodów zachodniej zgnilizny.
Gdy ludzie tłumnie zwiedzali wystawę Oto Ameryka, 28 grudnia 1952 roku Polska Agencja Prasowa doniosła o ujawnieniu się V Komendy – z czasem takim właśnie mianem ochrzczonej przez historyków – Zrzeszenia Wolność i Niezawisłość.
Ową ostateczną kapitulację żołnierzy wyklętych – to też późniejsza nazwa – podpisali J. J. Kowalski „Kos”, komendant WiN, i Stefan Sieńko „Wiktor”, jego zastępca. Przekazali władzom bezpieczeństwa broń, radiostacje, szyfry oraz ponad milion dolarów. Te ostatnie – jak skrupulatnie zaznaczyła prasa – otrzymali od wywiadu USA.
Gazety podały treść oświadczenia „Kosa” i „Wiktora”: „Kierowaliśmy organizacją wtedy, kiedy na naszych oczach w Warszawie rosły nowe dzielnice mieszkaniowe, dziesiątki nowych fabryk, kiedy zaczęto wznosić Nową Hutę, kiedy odbudowywał się stary Gdańsk”.
Pisali o powodach, dla których porzucają konspirację: „Z przerażeniem stwierdzaliśmy, że odchodzili od nas ludzie przedstawiający jakąś wartość, pozostawały natomiast przy nas typy sienkiewiczowskich Kiemliczów, o ptasim mózgu i rękach przywykłych do »mokrej roboty«, o wartości moralnej równej zeru. Przybyli do nas z zagranicy emisariusze stanowili również typ awanturników, cynicznych kondotierów, obojętnych na losy narodu, dbałych przede wszystkim o własną bezpośrednią korzyść. […]
Wywiad amerykański wierzył, że kupił nas za judaszowe dolary, że znalazł w kraju polskich najmitów dla antypolskiej roboty”.
Wszystkie te sformułowania tak ściśle współbrzmiały z oficjalną komunistyczną propagandą, jakby dowódców WiN złamało UB. Do Polaków przez kolejne powojenne lata coraz to dochodziły głosy o przerażających torturach, jakimi ubecy dręczą swoich więźniów.
Po opublikowaniu oświadczenia o ujawnieniu się V Komendy WiN Ministerstwo Bezpieczeństwa Publicznego (MBP) zbadało nastroje społeczne – oczywiście tylko na potrzeby władzy, bo nikt wówczas nawet nie myślał o tym, żeby takie sondaże publikować w gazetach. Według MBP robotnicy kopalni stwierdzali: „Naród polski widzi swoje osiągnięcia, nawet małe dzieci rozmawiają o tym, jak było dawniej, a jak jest dzisiaj. Nasyłanie szpiegów przez imperializm amerykański z dnia na dzień ukraca się”. Następnie postulowali: „Takich, którzy do trzeciej wojny dążą, należy bezwzględnie