Kroków siedem do końca. Piotr Lipiński

Kroków siedem do końca - Piotr Lipiński


Скачать книгу
i nie przeszkadzali nam w budownictwie socjalizmu. Władza jest silna, nie ma sensu prowadzić działalności konspiracyjnej”.

      Średnio i małorolni chłopi z województwa krakowskiego: „Obecnie nie udaje się tak, jak udawało się przed wojną, gdy rządzili się w Polsce jak szara gęś. Każde wrogie zamiary są likwidowane przez Organa B. P. Polski Ludowej. Coraz mniej spotykać się będzie zdrajców, którzy zamierzali wyprzedawać swoją ojczyznę za dolary”.

      MBP odnotowało także: „Silne poruszenie wywołało »oświadczenie« wśród b. członków wrogich organizacji – AK, WiN, NSZ, UPA, w środowiskach klerykalnych, prywatnej inicjatywy itp.”.

      W tych kręgach zaobserwowano masowe wykupowanie gazet i uruchamianie uszkodzonych radioodbiorników. Owe środowiska najbardziej absorbowały pytania, czy kierownicy WiN zgłosili się dobrowolnie, dlaczego, dysponując milionem dolarów, nie uciekli za granicę, czy nie zostaną aresztowani, a nawet otruci. Przecież wkrótce po wojnie ludzie podziemia ujawniali się, mając gwarancję amnestii, a potem i tak trafiali do więzień.

      W komunizmie zawsze realizują się czarne scenariusze. Obawy ludzi znalazły potwierdzenie. Zaczęły się procesy.

      Wystawa Oto Ameryka wzbogaciła się o nowe eksponaty: hełmy, pasy z kieszonkami na pieniądze i rewolwery, ampułki z trucizną i tak zwany beacon, czyli przyrząd do naprowadzania samolotów na miejsca zrzutów. To wyposażenie szpiegowskie. Odebrano je Stefanowi Skrzyszowskiemu i Dionizemu Sosnowskiemu. Obu ponad rok wcześniej oficerowie V Komendy wysłali na Zachód. Jako emisariusze trafili do Delegatury Zagranicznej WiN, przedzierając się przez niemiecką granicę, jak „Artur”. Na Zachodzie przeszkolono ich – wraz z grupą innych emigrantów – a potem zrzucono na terytorium Polski z amerykańskiego samolotu. Mieli wspierać krajową konspirację.

      „Najemnicy imperializmu wpadli w ręce polskich władz bezpieczeństwa” – tak o nich mówiono w Polskiej Kronice Filmowej z 1953 roku. Kamera sunęła po twarzach dwóch mężczyzn zasiadających na ławie oskarżonych. Sądzono ich dwa miesiące po ujawnieniu się V Komendy WiN.

      Urządzono im proces pokazowy, nagłośniony jako ostateczna rozprawa z WiN-owskimi dywersantami. „Trybuna Ludu” piórem Zygmunta Broniarka pytała: „Kim są ci podrzędni giermkowie amerykańskiego wywiadu?”, po czym odpowiadała sama sobie: „Szumowiny wywabiane na wierzch przez amerykańskie dolary”.

      Cała rozprawa trwała zaledwie jeden dzień – 18 lutego 1953 roku. Tyle wystarczyło, aby obu skazano na śmierć. Pod wyrokiem podpisali się sędziowie pułkownik Mieczysław Widaj – podczas wojny żołnierz Armii Krajowej – oraz porucznicy Jan Paramonow i Stanisław Kozłowski. Stefana Skrzyszowskiego i Dionizego Sosnowskiego stracono 15 maja 1953 roku.

      Po ujawnieniu się V Komendy swoje śledztwo wdrożyła Delegatura. Emigranci sami byli zaskoczeni, dlaczego dowódcy WiN w kraju podjęli decyzję o porzuceniu podziemia. Nie konsultowali jej wcześniej ze swoimi zagranicznymi emisariuszami. Kierujący Delegaturą Józef Maciołek zanotował 4 stycznia 1953 roku: „Na podstawie przeprowadzonej analizy stwierdziliśmy, że wpadło archiwum w kraju, i to, co dotychczas można stwierdzić na podstawie wypowiedzi, UB posiada materiały do początków września 1952 r. Jest to niewątpliwie wielka szkoda i strata, ale jeżeli weźmiemy to pod uwagę, a poza tym jeszcze szereg innych danych, uważamy, że »zgłoszenie się dobrowolne« do UB Kosa i Wiktora jest wykluczone. Jesteśmy raczej przekonani, że są oni obydwaj aresztowani, chociaż mając archiwum, samo UB mogło takie oświadczenie bardzo łatwo skonstruować. Bierzemy pod uwagę i to, że ta ostatnia możliwość byłaby nieco ryzykowna, bo nie mogliby ich później pokazać”.

      Pułkownik Maciołek wysnuł wniosek, że to nowa taktyka UB. Procesy pokazowe najwyraźniej przestały przynosić propagandowe korzyści. Dlatego Polakom nigdy nie ujawniono twarzy „Wiktora” i „Kosa”.

      Czy wszystko mogło potoczyć się inaczej? Czy żołnierze WiN mogli stanąć u boku amerykańskich skoczków po wybuchu III wojny światowej?

      To powinni wiedzieć ci, którzy – może z rozpaczy – ujawnili V Komendę.

      Oraz kurier „Artur”, przekradający się przez niemiecką granicę.

      Historia V Komendy to opowieść szkatułkowa. Kiedy zagląda się do pudełka kryjącego czyjś los, w jego głębi odkrywa się historię kolejnego człowieka. Ta saga nigdy nie ma końca. Wciąż można ruszać tropem nowych postaci, a nawet trzeba uchylać następne wieczka, żeby zrozumieć całość.

      Pierwszy raz o V Komendzie usłyszałem ćwierć wieku temu. Mimo że w Polsce upadł już komunizm, wciąż rzadko o niej wspominano. Nadal otaczała ją tajemnica.

      To zdumiewające. Przecież działała aż pięć lat. Dwa razy dłużej niż cztery poprzednie komendy WiN. Dlaczego więc jej historia gdzieś się zagubiła?

      Wtedy, próbując rozwikłać jej dzieje, często słyszałem:

      – Pan jest za młody, żeby o tym pisać.

      Z czasem przynajmniej ten problem się rozwiązał. Dziś nikt już mi tego nie powie.

      Kiedy w latach dziewięćdziesiątych poznawałem dzieje V Komendy, losami skazywanych i mordowanych żołnierzy podziemia antykomunistycznego zajmowała się Główna Komisja Badania Zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu – Instytut Pamięci Narodowej (IPN). To była dla niej nowość. Wcześniej, w Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej (PRL), tropiła tylko zbrodniarzy hitlerowskich. Długo po II wojnie światowej prowadziła już niewiele śledztw. W Warszawie zatrudniała mniej prokuratorów, niż miała liter w nazwie – dziesięciu.

      Mieczysław Sosiński, naczelnik wydziału w Komisji, powiedział mi, że w sprawie ubeckich działań związanych z V Komendą wszczęto śledztwo. Jednak, choć było mu przykro, żadnych innych informacji nie mógł mi udzielić.

      – Akta sprawy przekazał nam Urząd Ochrony Państwa, ale odtajnił je tylko na potrzeby śledztwa – wyjaśnił. – Nie możemy ich udostępniać.

      Nikomu w Komisji nie wolno więc było zdradzić mi nowych nazwisk „Wiktora” i „Kosa”. Ani nawet powiedzieć, czy żyją.

      To wszystko, co teraz wydaje się oczywiste, wówczas jeszcze takie nie było. „Białe plamy” – tak nazywano te wydarzenia w historii, o których nie wspominała jej komunistyczna wersja. Mord w Katyniu, pakt Ribbentrop–Mołotow, proces szesnastu… Zeskrobywaniem tych plam, odsłanianiem tego, co się pod nimi kryło, zajęli się nie tylko zawodowi historycy. Książki pisali też często pasjonaci, którzy nie odróżniali prawdy od kłamstwa. „Białe plamy” szybko stały się „czarnymi plamami”. Papierowa historia pozostała papierowa – pozbawiona odcieni szarości, które dominują w życiu.

      Wtedy nie poznałem więc zbyt wielu materiałów dotyczących V Komendy. Nieco ponad setkę stron zdobyłem z prywatnych źródeł, związanych z komunistycznymi tajnymi służbami. Do archiwów Ministerstwa Spraw Wewnętrznych (MSW) i Urzędu Ochrony Państwa (UOP), prawnych następców komunistycznego aparatu represji, w zasadzie nie miałem żadnego dostępu. Wszystko nadal pozostawało tajne. Albo zagrzebane w jakimś kącie. Archiwiści sami nie do końca wiedzieli, nad czym trzymają pieczę. W MSW i UOP pojawili się nowi ludzie z pokolenia Solidarności, którzy nagle znaleźli się na nieznanym terytorium. Z trudem orientowali się, gdzie czego szukać.

      Ale wtedy żyli jeszcze tacy, których można było zapytać o wydarzenia sprzed lat. Ci związani w latach stalinizmu z Urzędem Bezpieczeństwa rzadko zgadzali się na rozmowę. Byłem reporterem „Gazety Wyborczej” – dla nich wcieleniem wszystkiego, co przeklęte. Pozwalali nagrywać nasze rozmowy, bo zwykle zastrzegałem, że magnetofon to tylko rodzaj notatnika. Że ich głosy nie pojawią się w radiu ani w telewizji, a pozostaną jak słowa zapisane w zeszycie. Jeśli już godzili się na spotkanie, to miałem wrażenie, że chcą nie tyle opowiedzieć mi swoją historię, ile wybadać, czego sam już się o nich dowiedziałem. Toczyli swoją grę, którą zaczęli kilkadziesiąt lat wcześniej. Może już nie potrafili


Скачать книгу