Kroków siedem do końca. Piotr Lipiński
„Artur” zorientował się, że dokładnie skontrolowano drogę, którą przebył, wszystkie kryjówki, którymi się posłużył. Znaleziono nawet butelkę po wypitej dla rozgrzewki wiśniówce. Mówiono mu, że chodzi o zatarcie śladów. „Artur” jednak nabrał przekonania, że po prostu go sprawdzali. Obawiali się pewnie, że mogła go złapać milicja i dotarł do punktu kontaktowego już po przewerbowaniu. Tu nikt nikomu nie ufał.
Dzień później po „Artura” przyjechała ładna, wysoka brunetka. Studentka medycyny w Berlinie Wschodnim, a przy tym łączniczka podziemia.
– Jestem Rita – przedstawiła się i dodała, że rozkazano jej przeszmuglować „Artura” do Berlina Zachodniego, do mężczyzny zwanego „Beno”. Komórka przerzutowa posługiwała się dwiema łączniczkami mieszkającymi w Berlinie Wschodnim: „Uschi” i „Inge”. Obie należały do komunistycznej organizacji Wolna Młodzież Niemiecka – FDJ.
„Artur” wcielił się w nową rolę. Stał się Niemcem. Dostał wschodnioniemiecki dokument na nazwisko Erich Heinrich Bigalke, szewc urodzony w Lipsku.
Ale „Artur” słabo znał niemiecki. Tymczasem komunistyczna milicja często kontrolowała pociągi do Berlina Wschodniego, gdzie mieli dotrzeć najpierw. Szukała zbiegów z Polski, którzy przedarli się przez zieloną granicę i zmierzali dalej na Zachód. Ludzi takich jak on.
Na noc „Artura” zawieziono motocyklem do sąsiedniej miejscowości i zamelinowano u mężczyzny nazywanego Waltherem. Ten o czwartej nad ranem podrzucił kuriera na dworzec kolejowy, na którym oczekiwała łączniczka Rita. Przywiozła ze sobą znakomity dokument – zaświadczenie, że „Artur” choruje na raka gardła. Nie może się więc odzywać. A Rita jest jego kuzynką i wiezie go do szpitala onkologicznego. Owinęła mu szyję opatrunkiem. Kiedy potem w pociągu trzykrotnie kontrolowała ich milicja, Rita pokazywała dokumenty, a „Artur” niezrozumiale charczał.
Gdy już dotarli do Berlina, przedostanie się do amerykańskiej strefy okupacyjnej okazało się łatwe. Po przesiadkach kolejowych znaleźli się w dzielnicy Steglitz już w Berlinie Zachodnim. Łączniczka Rita przekazała „Artura” szefowi kanału przerzutowego. To był właśnie „Beno”.
„Artura” zakwaterowano u starszej pani, wdowy po lekarzu Wehrmachtu, który zginął na froncie wschodnim. Od tej pory „Artur” udawał Francuza, bo trochę znał język francuski. Zakazano mu odzywać się na ulicy po polsku z obawy przed komunistycznymi agentami, którzy mogliby na niego zwrócić uwagę. Bez przerwy towarzyszył mu George Sowa, który kwaterował w tym samym domu niemieckiej wdowy. Potem „Artur” dowiedział się, że ten kanał przerzutowy nosił kryptonim „Étoile”, co po francusku znaczy między innymi „Zbieg”. Niedługo przed „Arturem”, który zmierzał na Zachód w listopadzie 1951 roku, wykorzystał tę trasę również inny kurier V Komendy Tomasz Gołąb „Wacław” – on przedzierał się do Delegatury pod koniec lipca.
Takich szlaków WiN miał zaledwie kilka. Używano ich wiele razy, co było ryzykowne, ale niezbędne. Przerzucanie ludzi przez granicę wymaga ustalenia wielu szczegółów – przede wszystkim u kogo kurierzy będą mieszkać na swojej trasie i w jaki sposób najbezpieczniej przewozić ich z miasta do miasta. Nikt nie zdołałby tej logistyki zmieniać na potrzeby każdego przerzutu, to zbyt wiele pracy. Kanały więc pełniły taką właśnie funkcję, jaka wynikała z ich nazwy: spływali nimi kolejni emisariusze.
Ale wygoda podyktowana koniecznością oznaczała też poważne niebezpieczeństwo – gdy przeciwnik poznał trasę przerzutową, mógł ją niepostrzeżenie obserwować i poznawać krążących nią kurierów.
Były też inne szlaki.
„Frania” – trasa przez Frankfurt nad Odrą. Kryptonim być może pochodził od Frau Anny Seelig, starszej pani mieszkającej w domu przy Luisenstrasse 2, na drugim piętrze, drzwi po prawej stronie. Przy drzwiach znajdował się dzwonek z rączką do podnoszenia. Po uruchomieniu go – tylko raz – na powitanie należało wypowiedzieć hasło: „Ist Irene zu Hause?”. Prawidłowy odzew brzmiał: „Meine Sie, meine Schwester?”. Ale nie powinno było nikogo zdziwić, jeśli właścicielce mieszkania pomylą się odpowiedzi. Ze względu na podeszły wiek należało ją nazywać babcią i szukać dwu przewodniczek. Pierwsza to dwudziestoletnia Uschi, wnuczka Frau Anny, pracowała w S-Bahn, a druga, dwudziestopięcioletnia Iza, była Polką, która kilka lat wcześniej wyszła za Niemca.
Z kolei punkt w Cedyni nazywano „Schultz”. Główną rolę odgrywał tu rybak Herman Korbe, który wypływał na niemieckie wody, a do polskiego brzegu zbliżał się, gdy usłyszał umówiony sygnał: rzucone do wody kolejno trzy kamienie – przynajmniej na siedemdziesiąt metrów od brzegu, aby marynarz wychwycił uchem ich plusk. Kamienie zalecano owinąć szmatą przymocowaną do kija, to pozwalało miotać je jak najdalej. Rybak, gdy dostrzegał kogoś podejrzanego w okolicy, głośno kaszlał. Przerzucane osoby – najwyżej dwie naraz – kładły się na dnie łodzi. Dalej jechały na rowerach razem z robotnikami zmierzającymi do pracy. Dlatego ubrane były tak jak pracownicy rano – dbano o wszelkie szczegóły.
Innego kanału używano do ekspediowania tajnych przesyłek przy pomocy kolejarzy. Jednym z nich był maszynista pociągu towarowego, który z Frankfurtu nad Odrą jeździł aż do Brześcia przez Poznań i Warszawę. Obsługę rewidowano na trasie, ale w Kutnie pociąg zatrzymywał się i przez kilka godzin uzupełniał węgiel i wodę. Maszynista wówczas wychodził do miasta po jedzenie i mógł zabrać niewielką paczkę ze szpiegowską zawartością. Potem ukrywał ją w węglu.
Delegatura próbowała też wykorzystać konduktorów wagonów sypialnych, bo ci i tak z reguły szmuglowali przez granice nielegalne towary i pieniądze.
„Artur” to już trzecia ważna szkatułka V Komendy.
Pierwszy raz milicja aresztowała go w 1947 roku. Zarzucono mu, zgodnie z ówczesną linią propagandy, „bandycką działalność”.
14 października 1947 roku major Trzepiński, komendant Milicji Obywatelskiej (MO) w Krakowie, zanotował, że „Artur” był jednym z członków „zlikwidowanej ubiegłego roku bandy rabunkowo-terrorystycznej N.S.Z. »Targonia«, którzy na podstawie amnestii zostali zwolnieni, przystępując ponownie do organizowania bandy, z którą dokonali już powyższych napadów planując szeregu innych”. Wspomniane napaści to między innymi napad na kasjerkę firmy futrzarskiej. W sądzie jednak „Arturowi” niczego nie udowodniono. Odzyskał wolność.
Przyczaił się. Poszukał legalnej pracy. Etat gwarantował dokumenty, które odsuwały podejrzenia, że jest „wrogim elementem”. Zatrudnił się na sztandarowej budowie Polski Ludowej – w Nowej Hucie. Ale nie jako robotnik, lecz instruktor. Opisywano go nawet w gazetach.
21 września 1951 roku tygodnik „Budujemy Socjalizm” przedstawiał zakończenie kursu szkolenia zawodowego, fetowane uroczyście w dużej świetlicy na placu budowy Nowej Huty. Podczas akademii absolwentom wręczono świadectwa i nagrody. Gazeta zacytowała „Artura”, który był kierownikiem oddziału szkolenia zawodowego: „Tworząc w ciężkim trudzie gigantyczne zakłady przemysłowe, nie wystarczy nam entuzjazm, ale musimy połączyć go z entuzjazmem opanowania budownictwa, które powstaje w ramach planów budownictwa podstaw socjalizmu w Polsce. Dlatego na plan pierwszy wysunęło się u nas zagadnienie kadr, zdolnych do wykonania poważnych zadań produkcyjnych. Zagadnienie to stało się tym bardziej ważne, że ogromna większość robotników Nowej Huty składała się z okolicznych chłopów oraz młodzieży wiejskiej, która niejednokrotnie po raz pierwszy zetknęła się z podobna robotą”.
„Artur” ciągnął: „Spójrzmy na sylwetki tych ludzi […], którym dziś szkolenie zawodowe dało w rękę twórczy zawód, a którzy przyszli do nas ze wsi, wszelkiej nędzy czy też z gospodarstwa karłowatego. Do takich należy m.in. Anna Nawracaj, córka małorolnego chłopa, która przybywszy do Nowej Huty, pracowała jako sprzątaczka w dziale produkcji. Dziś, po ukończeniu kursu, pracuje jako pełnokwalifikowany pomocnik maszynisty. Kol. Bolesław Płaszczak