Zgromadzenie, Tom III Ulubienica. Joanna Jarczyk
nie zmieni tego, że w jej żyłach płynie łowcza moc. Mogła udawać, starać się być prawdziwym człowiekiem, mogła próbować naśladować Damiena w różnych zachowaniach. Ale jednak Catherine nigdy nie będzie mogła swobodnie wędrować ulicami miasteczka, nigdy nie porozmawia o beztroskach życia z zupełnie przypadkowymi ludźmi, nigdy nawet nie będzie mogła pójść do pracy. Bo nie przestanie być Łowczynią.
Na ścieżce prowadzącej do domu Stróża znalazła się stosunkowo szybko. Już stamtąd widziała Damiena, który wyglądał przez okno. Przyspieszyła kroku. Przypuszczała, że Louis już dawno sobie poszedł i cieszyła się z tego faktu. Nie miała zamiaru udawać, że go lubi. Mogła co najwyżej tolerować jego obecność.
Dom był otwarty. Już w przedsionku kątem oka dostrzegła mężczyznę. Damien stał w korytarzu z miną, jakby czekał na swoje nieposłuszne dziecko, które wróciło o wiele później, niż powinno. Ale ona nie była dzieckiem.
– Jesteś w końcu.
– Martwiłeś się? – zapytała, wchodząc dalej.
– Oczywiście. Długo cię nie było.
– Lubię spacery. – Wzruszyła ramionami, po czym minęła Damiena i udała się do kuchni.
Rimet włożył ręce do kieszeni i poszedł za nią. Nie powinien się spodziewać tłumaczeń z jej strony, a jednak chciał wiedzieć, gdzie była, bo zwyczajne martwił się o… swoją dziewczynę? Pytanie Louisa zbiło go z tropu, dodatkowo dołożyło kolejnych myśli. Jego związek z Catherine na pewno nie należał do typowych. Właściwie był czymś, co nie powinno nawet istnieć. Usiadł przy stole i zaczął ją obserwować.
Nalała sobie gorącej herbaty, którą niedawno przygotował, a później objęła kubek i oparła się o kuchenny blat. Kotka, która jeszcze przed chwilą spała na krześle, zeskoczyła i zaczęła ocierać się o jej nogi, wyginając przy tym swój rudy grzbiet.
– Widzisz, nawet Kulka stęskniła się za tobą – zagadał.
– Raczej za porcją szynki, którą zawsze ode mnie dostaje.
Zaśmiał się, przyznając jej rację. Catherine ostrożnie upiła łyk herbaty, a potem zwróciła się do kotki:
– Damien cię nie karmi, co?
Ta jakby w odpowiedzi miauknęła, a potem znów zaczęła się łasić.
– Hej, to nieprawda! Dostaje tyle, ile powinna, a nawet za dużo.
– Co za kłamczuch, głodzi cię, prawda? – Podeszła do lodówki, a zwierzak wydał z siebie pełen rozpaczy głos. – Tak, wiem. Dobrze, że masz teraz mnie.
– No jasne. Jak tak dalej pójdzie, będę jej musiał zmienić imię na Kula.
– Nie słuchaj go, to ci nie grozi.
Łowczyni wyjęła dwa plasterki szynki i podała kotu pod pyszczek. Spojrzała przy tym na mężczyznę ze zwycięskim uśmieszkiem.
– Lepiej ty coś zjedz.
– Nie jestem głodna.
Pogłaskała grzbiet rudzielca, a później znów objęła gorący kubek, stając niemal naprzeciw Damiena.
– Poza tym muszę zrobić miejsce na jutrzejsze potrawy. Skoro ma być ich aż dwanaście…
– Ale zjemy je dopiero wieczorem.
– Zawsze jest ich tyle?
– Tak. Chleb również się w to wlicza, także spokojnie. To symboliczne znaczenie.
Skinęła głową i upiła kolejny łyk. Nigdy nie obchodziła świąt, przynajmniej ich nie pamiętała, jednak mniej więcej wiedziała, jak wyglądało to u ludzi. Podczas każdej wigilijnej nocy chodziła do miasteczka obserwować ich zwyczaje. Była ciekawa tego, co robią, dlaczego wszyscy są tacy szczęśliwi. Ale robiła to nie tylko ze zwykłej ciekawości. W tych szczególnych dla ludzi dniach Balthazar był chodzącą bombą, która mogła wybuchnąć w każdej chwili. Lepiej nie pokazywać mu się na oczy.
– Nie powinieneś być jutro z rodziną? – zadała nagle pytanie i zobaczyła, jak twarz Damiena diametralnie się zmienia.
Tak jak przypuszczała wcześniej, coś było nie w porządku. Nie bez powodu mężczyzna nigdy nie wspominał o rodzicach czy kimkolwiek innym z rodziny. Tym razem to ona weszła na niepewny grunt, ale nie zamierzała się z niego wycofać.
– Tak się składa, że nie mam żadnej rodziny. Dziadkowie zmarli dawno temu, kontakty z ciotkami i wujkami się urwały. Kuzynostwa też nie mam…
– A rodzice?
Rimet poprawił się na krześle. Unikał jej wzroku i Catherine doskonale wiedziała, co to oznaczało.
– Odeszli ode mnie kilka lat temu.
– Przez Łowców?
– Podobno. Louis był już wtedy Stróżem. Powiedział mi, że obojgu zabrano cnotę miłości, więc… – urwał. – Chyba tak to musiało się skończyć.
– Wystarczy zabrać tylko miłość. Ludzie bez miłości tracą nadzieję. Z czasem przestają wierzyć w cokolwiek.
To był prawdopodobnie najgorszy tekst, jaki mogła powiedzieć w tej sytuacji. Zdawała sobie z tego sprawę. Ale taka była prawda, a Łowcy musieli mówić prawdę. Odłożyła kubek na blat, tym samym odwracając się plecami do mężczyzny. Była Łowczynią, jedną z tych, którzy odbierali ludziom cnoty. Kto wie, może ona sama przyczyniła się do dramatu Damiena? Dziwne uczucia zaczęły się kotłować w jej duszy. Serce zaczęło szybciej bić.
– Hej, to, że jesteś Łowczynią, nic dla mnie nie znaczy. Nawet nie mógłbym cię za to obwiniać. – Usłyszała za sobą jego łagodny głos.
Wstał z krzesła, ale nie zbliżył się więcej. Kobieta odwróciła się ku niemu przerażona pytaniem, które przyszło jej na myśl i które nagle wypowiedziała:
– Jak to jest kochać?
Zaskoczyła go. Catherine pytała o miłość, jakby znała jego myśli sprzed trzech godzin. Zrobił ku niej krok, po czym złapał za dłoń.
– Kochać to martwić się o kogoś bardziej niż o siebie. – Dotknął delikatnie miejsca, gdzie przed miesiącami została postrzelona. – To opiekować się, pomagać, robić wszystko dla drugiej osoby. – Przesunął dłonią wzdłuż jej talii i zbliżył się jeszcze bardziej. – To pragnienie, aby była szczęśliwa.
Kobieta spojrzała w jego oczy i niemal szeptem zapytała:
– Kochasz mnie?
– Już od dawna cię kocham, Catherine.
Damien przybliżył swoją twarz i złożył pocałunek na jej ustach, a potem jeszcze jeden i jeszcze. Bardzo powoli, delikatnie, bez pośpiechu. W tym zjednoczeniu dwóch ciał, zupełnie przeciwnych natur nie przejmowali się niczym. To, co ich otaczało, straciło dla nich znaczenie. Chociaż nawet gdyby byli czujni, nie przypuszczaliby, że właśnie ktoś ich podgląda.
2
Dym papierosowy unosił się nad Vivian jako jej wierny kompan, zjawa, która nie odstępowała jej ani na krok. Siedziała na dachu swojego budynku, chociaż myślami wędrowała daleko poza granice własnej świadomości. Gdzieś tam, w odległych czeluściach wspomnień, ujrzała swoją ludzką twarz, której jedyną skazą był maleńki wyprysk, typowy dla nastoletniego wieku.
Miała wtedy szesnaście lat. Kapryśna Tina, zwana przez miejscowych włóczykijem. Naśmiewali się z niej, że nie potrafi osiąść w jednym miejscu, choć sami byli bezdomnymi przybłędami. Tylko w przeciwieństwie do nich Tinę Morin szukało całe Bireno. Ich nie szukał już nikt.
Zaszyta w opuszczonym