Krawędź wieczności. Ken Follett

Krawędź wieczności - Ken Follett


Скачать книгу

      – A ja muszę iść do apteki – oznajmiła Antonia.

      Wyszli z lokalu. Jesienne powietrze w Waszyngtonie było przyjemnie łagodne. Antonia pomachała im na pożegnanie. George i Maria ruszyli w kierunku siedziby prezydenta.

      George kątem oka obserwował dziewczynę, kiedy przemierzali Pennsylvania Avenue. Była ubrana w elegancki czarny płaszcz i biały golf, jednakże strój poważnej urzędniczki nie mógł przesłonić jej ciepłego uśmiechu. Była urodziwą dziewczyną z małym noskiem i drobnym podbródkiem, miała duże brązowe oczy i delikatne zmysłowe usta.

      – Spierałem się z Mawhinneyem o Wietnam – rzekł George. – Chyba miał nadzieję, że zrobi ze mnie pośrednika i przekona w ten sposób Bobby’ego.

      – Na pewno tak było – zgodziła się Maria. – Ale prezydent nie ulegnie w tej kwestii Pentagonowi.

      – Skąd wiesz?

      – Dziś wieczorem wygłosi przemówienie i powie, że istnieją granice tego, co możemy osiągnąć w polityce zagranicznej. Nie zdołamy naprawić każdego zła i odwrócić każdej niesprzyjającej okoliczności. Napisałam komunikat dla prasy w związku z tym wystąpieniem.

      – Cieszę się, że prezydent okaże zdecydowanie.

      – George, nie usłyszałeś, co powiedziałam. To ja napisałam ten komunikat! Nie rozumiesz, jakie to niezwykłe? Przeważnie takie teksty układają mężczyźni, kobiety tylko wystukują je na maszynie.

      Wyszczerzył zęby w uśmiechu.

      – Gratuluję ci. – Cieszył się, że znów z nią jest. Szybko i bez wysiłku wrócili do przyjacielskich relacji.

      – Zaraz będę w biurze i poznam opinie innych. A co się dzieje w twoim resorcie?

      – Wygląda na to, że nasz Rajd Wolności coś zmienił – odparł z zapałem George. – Niebawem we wszystkich autobusach międzystanowych pojawią się napisy Miejsca w tym pojeździe zajmowane są bez względu na rasę, kolor skóry, wyznanie i narodowość. Ta sama informacja będzie wydrukowana na biletach. – Był dumny z tego osiągnięcia. – I co ty na to?

      – Brawo – pochwaliła Maria, lecz od razu zadała kluczowe pytanie: – Czy ten przepis będzie egzekwowany?

      – To zależy od naszego resortu, staramy się jak nigdy dotąd. Wielokrotnie występowaliśmy przeciwko władzom Missisipi i Alabamy. I aż dziw, że tak wiele miast w innych stanach stosuje się do tych zaleceń bez szemrania.

      – Trudno uwierzyć, że naprawdę zwyciężamy. Zawsze się okazuje, że segregacjoniści mają w zanadrzu jakąś brudną sztuczkę.

      – Nasz następny ruch będzie dotyczył rejestracji wyborców. Martin Luther King chce, by przed końcem roku podwoiła się na Południu liczba czarnych, którzy biorą udział w wyborach.

      – Bardziej niż wszystko inne potrzebna jest nowa ustawa o prawach obywatelskich, która utrudni południowym stanom postępowanie wbrew przepisom – zauważyła z namysłem Maria.

      – Pracujemy nad tym.

      – Chcesz powiedzieć, że Bobby Kennedy popiera prawa obywatelskie?

      – Do licha, nie. Rok temu tej kwestii nawet nie było na liście jego priorytetów. Jednak jego i prezydenta oburzyły fotografie ilustrujące akty zbiorowej przemocy białych na Południu. Trafiły na pierwsze strony gazet całego świata i zaszkodziły wizerunkowi braci Kennedych.

      – A globalna polityka to jest to, na czym naprawdę im zależy.

      – No właśnie.

      George chciał się umówić z Marią, ale nie zrobił tego. Musi najpierw zerwać z Norine Latimer. Teraz, kiedy Maria jest w Waszyngtonie, nie da się tego uniknąć. Czuł jednak, że powinien powiedzieć Norine o zakończeniu ich romansu, zanim zaprosi na randkę Marię. Inne postępowanie byłoby nieuczciwe. Zwłoka nie będzie długa, bo za kilka dni spotka się z Norine.

      Weszli do Zachodniego Skrzydła. Widok czarnych twarzy był w Białym Domu tak niezwykły, że przyciągał spojrzenia mijanych osób. Dotarli do biura prasowego. George zdziwił się na widok małej salki zastawionej biurkami. Pracowało tam intensywnie pół tuzina ludzi korzystających z szarych maszyn do pisania marki Remington oraz telefonów z migającymi światełkami. Z sąsiedniego pomieszczenia dobiegał terkot dalekopisów, a od czasu do czasu dzwonek obwieszczający nadejście szczególnie ważnej wiadomości. Był tam także gabinet, który, jak przypuszczał George, musiał należeć do sekretarza prasowego Pierre’a Salingera.

      Wszyscy byli bardzo skupieni; nikt nie rozmawiał ani nie wyglądał przez okno.

      Maria pokazała gościowi swoje biurko i przedstawiła sąsiadkę, atrakcyjną kobietę w wieku trzydziestu paru lat.

      – George, to moja koleżanka panna Fordham. Nelly, czemu wszyscy tak ucichli?

      Zanim zagadnięta zdążyła odpowiedzieć, z gabinetu wychynął Salinger, niski zaokrąglony człowieczek ubrany w europejski garnitur. Był z nim prezydent Kennedy.

      Uśmiechnął się do obecnych, skinął głową George’owi i odezwał się do Marii:

      – Zapewne Maria Summers. Napisała pani dobry komunikat, wyrazisty i dobitny. Brawo.

      Zaczerwieniła się, słysząc pochwałę.

      – Dziękuję, panie prezydencie.

      Kennedy’emu się nie spieszyło.

      – Czym pani się zajmowała przed podjęciem pracy tutaj? – spytał, jakby nie było na świecie ciekawszej dla niego kwestii.

      – Studiowałam prawo w Chicago.

      – Podoba się pani praca w biurze prasowym?

      – O tak, jest bardzo ciekawa.

      – Doceniam dobrą robotę. Oby tak dalej.

      – Będę się starała.

      Prezydent wyszedł, a za nim Salinger.

      George spojrzał z rozbawieniem na Marię. Wyglądała na oszołomioną.

      Po chwili odezwała się Nelly Fordham:

      – No i tak to działa. Przez chwilę byłaś najpiękniejszą kobietą na świecie.

      Maria spojrzała na nią.

      – Owszem, właśnie tak się poczułam.

      *

      Maria była trochę samotna, ale poza tym szczęśliwa.

      Uwielbiała swoją pracę w Białym Domu w otoczeniu inteligentnych, szczerych osób, które pragnęły jedynie uczynić świat lepszym. Czuła, że może wiele osiągnąć w administracji. Zdawała sobie sprawę, że czeka ją walka z uprzedzeniami wobec kobiet i Murzynów, lecz wierzyła, że inteligencją i determinacją zdoła pokonać wszelkie przeciwności.

      Jej rodzinie udawało się to od dawien dawna. Dziadek Marii, Saul Summers, dotarł pieszo do Chicago z rodzinnego miasteczka Golgotha w Alabamie. W drodze został aresztowany za „włóczęgostwo” i skazany na trzydzieści dni pracy w kopalni węgla. Zobaczył tam, jak strażnicy zakatowali człowieka pałkami za próbę ucieczki. Po trzydziestu dniach nie zwolniono go, a gdy złożył skargę, wymierzono mu karę chłosty. Postawił życie na szali, uciekł i doszedł do Chicago. Później został pastorem w Kościele Pełnej Ewangelii Betlejemskiej. Teraz, w wieku osiemdziesięciu lat, był częściowo na emeryturze, ale od czasu do czasu wygłaszał kazania.

      Ojciec Marii, Daniel, ukończył college i uczelnię prawną dla Murzynów. W 1930 roku, w czasie wielkiego kryzysu, otworzył kancelarię w dzielnicy South Side, gdzie nikogo nie było stać na znaczek, a co dopiero na adwokata. Maria często słyszała jego


Скачать книгу