12 dni świąt Dasha i Lily. Rachel Cohn

12 dni świąt Dasha i Lily - Rachel Cohn


Скачать книгу
uścisk dłoni i powie­dział, że to mu wystar­czy, by mnie zaak­cep­to­wać. Ale i tak wciąż chcia­łem zasłu­gi­wać na jego sym­pa­tię, bo w oczach tego gościa poja­wiał się błysk na wspo­mnie­nie roze­gra­nego pół wieku temu meczu base­ballu.

      Brata Lily Lang­stona trud­niej było prze­ko­nać. Zwy­kle dawał nam spo­kój. I dobrze. Nie uma­wia­łem się z Lily po to, by spę­dzać czas z jej bra­tem. Spo­ty­ka­łem się z Lily, żeby być z Lily.

      I byłem z Lily. Nie cho­dzi­li­śmy do tej samej szkoły, nie miesz­ka­li­śmy w tej samej oko­licy, zro­bi­li­śmy więc sobie plac zabaw z Man­hat­tanu. Bie­ga­li­śmy po oszro­nio­nych par­kach i szu­ka­li­śmy schro­nie­nia w sie­cio­wych kawiar­niach i salach kino­wych. Poka­za­łem Lily moje ulu­bione zakątki nowo­jor­skiej biblio­teki publicz­nej. Ona poka­zała mi w pie­karni Levain ulu­bione ciastka… czyli wła­ści­wie wszyst­kie.

      Man­hat­tan nie miał nic prze­ciwko naszym wędrów­kom.

      Sty­czeń prze­szedł w luty. Mia­sto prze­mar­zło do kości. Uśmie­chy widy­wało się coraz rza­dziej. Śnieg, cza­ru­jący, gdy padał, sta­wał się mniej pożą­dany, kiedy dłu­żej leżał. Ubie­ra­li­śmy się na cebulkę, a każdy dotyk długo do nas docie­rał.

      Ale Lily – Lily to nie prze­szka­dzało. Lily była jak cie­płe ręka­wiczki, gorąca cze­ko­lada i śnie­gowe anioły, które uno­siły się nad zie­mią i tań­czyły w powie­trzu. Mówiła, że uwiel­bia zimę, a ja zasta­na­wia­łem się, czy jest jakaś pora roku, któ­rej nie uwiel­bia. Musia­łem się bar­dzo posta­rać, by uwie­rzyć w szcze­rość tego entu­zja­zmu. Moje wewnętrzne pale­ni­sko słu­żyło dotąd skła­da­niu ofiar, nie ogrze­wa­niu duszy. Nie rozu­mia­łem, jak Lily może być nie­ustan­nie szczę­śliwa. Ale poczu­łem taką miłość, że posta­no­wi­łem jej nie kwe­stio­no­wać i w niej żyć.

      A potem.

      Dwa dni przed majo­wymi uro­dzi­nami Lily popro­si­łem swo­jego naj­lep­szego kum­pla Bumera, żeby pomógł mi zro­bić dla niej na dru­tach czer­wony swe­ter. Oka­zało się, że nawet jeśli obej­rzysz dzie­siątki fil­mi­ków na YouTu­bie, nie ma spo­sobu, by wydzier­gać czer­wony swe­ter w jedno popo­łu­dnie. Dzwo­nił tele­fon, ale go nie sły­sza­łem. Potem zadzwo­nił znowu, ale mia­łem zajęte ręce. Dopiero dwie godziny póź­niej zoba­czy­łem, ile mam wia­do­mo­ści.

      Kiedy je odsłu­cha­łem, oka­zało się, że uko­chany dzia­dek Lily miał atak serca w wyjąt­kowo kiep­skim momen­cie – aku­rat szedł po scho­dach do miesz­ka­nia. Upadł. I spa­dał. Leżał przy­naj­mniej pół godziny, led­wie przy­tomny, dopóki Lily nie wró­ciła do domu i go nie zna­la­zła. Karetka jechała potwor­nie długo. Lily patrzyła, jak dzia­dek odpływa. Patrzyła, jak go reani­mują. Cze­kała, nie potra­fiąc dalej patrzeć, jak stoi na kra­wę­dzi i z tru­dem ląduje po wła­ści­wej stro­nie życia.

      Jej rodzice byli daleko. Lang­ston na zaję­ciach, nie wolno mu było korzy­stać z komórki. Ja oka­za­łem się zbyt zajęty dzier­ga­niem pre­zentu-nie­spo­dzianki, by zauwa­żyć, że dzwoni. Sie­działa sama w szpi­tal­nej pocze­kalni, bli­ska utraty tego, czego hipo­te­tycz­nej moż­li­wo­ści utraty ni­gdy nawet nie roz­wa­żała.

      Dzia­dek prze­żył, ale rekon­wa­le­scen­cja trwała kosz­mar­nie długo. Prze­żył, lecz bar­dzo cier­piał. Prze­żył, bo Lily poma­gała mu żyć, jed­nak ta pomoc wiele ją kosz­to­wała. Gdyby umarł, okrut­nie by cier­piała, ale kiedy patrzyła na jego nie­ustanne męki i fru­stra­cje, była nie­mal tak samo zroz­pa­czona.

      Jej rodzice wró­cili do domu. Lang­ston zapro­po­no­wał, że weź­mie dzie­kankę. Ja pró­bo­wa­łem być przy Lily. Ale to była jej sprawa. Odpo­wia­dała za dziadka i nie zamie­rzała tego zmie­niać. A on cier­piał za bar­dzo, by się sprze­czać. Nie mogę nawet powie­dzieć, żebym go winił – ja także chciał­bym, by to aku­rat Lily pomo­gła mi sta­nąć na nogi, gdy­bym tego kie­dy­kol­wiek potrze­bo­wał. Chciał­bym, żeby to ona przy­wró­ciła mnie do życia. Nawet jeśli życie nie miało już dla niej takiego uroku jak kie­dyś.

      Kiedy sprawy się sypią, ci, któ­rzy wie­rzą, cier­pią naj­bar­dziej. Lily nie chciała o tym roz­ma­wiać, a ja nie zna­łem słów, które pomo­głyby jej spoj­rzeć na wszystko ina­czej. Powie­działa, że chce, bym stał się dla niej ucieczką, i to mi schle­biało. Wspie­ra­łem ją, ale było to pasywne wspar­cie krze­sła czy filaru, a nie aktywne – czło­wieka trzy­ma­ją­cego w pio­nie dru­giego czło­wieka. Dzia­dek Lily prze­cho­dził w kolej­nych szpi­ta­lach kolejne ope­ra­cje, kom­pli­ka­cje po ope­ra­cjach, fizjo­te­ra­pię, a ja i ona spę­dza­li­śmy wspól­nie coraz mniej czasu – rza­dziej cho­dzi­li­śmy po mie­ście, rza­dziej zaglą­da­li­śmy w swoje myśli. Czas egza­mi­nów minął w mgnie­niu oka i prz yszło lato. Lily zaczęła pra­co­wać jako wolon­ta­riuszka w ośrodku reha­bi­li­ta­cyj­nym, w któ­rym leczył się dzia­dek, by spę­dzać z nim wię­cej czasu i poma­gać innym potrze­bu­ją­cym. Mia­łem wyrzuty sumie­nia, bo w tym samym cza­sie spę­dza­łem waka­cje ze swo­imi roz­wie­dzio­nymi rodzi­cami, a tata pró­bo­wał prze­bić wyjazd do Mont­re­alu spon­so­ro­wany przez matkę i nad­ro­bić kiep­skie ojco­stwo wycieczką do Paryża. Mia­łem ochotę na niego nawrzesz­czeć, ale zda­łem sobie sprawę, jaki to kre­ty­nizm wrzesz­czeć na ojca za to, że zabiera mnie do Paryża. Ale i tak chcia­łem uciec od niego i być w domu, z Lily.

      Nad­szedł nowy rok szkolny i sytu­acja się popra­wiła. Dzia­dek zaczął cho­dzić i prze­ga­niał Lily z domu, dla jej dobra. Myśla­łem, że się ucie­szy. Zacho­wy­wała się, jakby tak było, ale czu­łem, że wciąż się cze­goś boi. Jed­nak o nic nie pyta­łem. Wie­rzy­łem, że zakli­na­nie rze­czy­wi­sto­ści ma sens. Że jeśli wystar­cza­jąco długo powta­rza się, że wszystko gra, w końcu nad­cho­dzi moment, kiedy z pół­kłam­stwa staje się to wię­cej niż pół­prawdą, a w końcu całą prawdą.

      Uda­wa­li­śmy więc, że wszystko jest w nor­mie. Nie było to nawet takie trudne, zwłasz­cza gdy zaczęła się szkoła i wró­cili zna­jomi. Cho­dzi­li­śmy po mie­ście i jed­no­cze­śnie mogli­śmy o nim zapo­mnieć. Wciąż nie docie­ra­łem do nie­któ­rych zaka­mar­ków duszy Lily, ale do wielu innych jesz­cze mogłem się­gnąć. Do tej czę­ści, która śmiała się, że nie­któ­rzy wła­ści­ciele psów wyglą­dają jak ich zwie­rzaki. Do tej, która pła­kała w trak­cie pro­gra­mów tele­wi­zyj­nych o knaj­pach rato­wa­nych przed ban­kruc­twem. Tej, która miała torebkę wegań­skich pia­nek w pokoju zawsze, gdy przy­cho­dzi­łem, bo kie­dyś wyzna­łem, że bar­dzo je lubię.

      Dopiero gdy nade­szły święta, pęk­nię­cia wyszły na wierzch.

      Okres bożo­na­ro­dze­niowy zwy­kle zmniej­szał moje serce do roz­mia­rów i czu­ło­ści bile­cika z życze­niami. Nie zno­si­łem, kiedy ulice wypeł­niały się tłu­mem tury­stów, a nor­malny miej­ski szum zagłu­szały brzę­czące dzwo­necz­kami banały. Więk­szość ludzi odli­czała dni do świąt, żeby zdą­żyć zro­bić zakupy – ja odli­cza­łem je, by mieć święta za sobą i by zaczęła się blada, praw­dziw­sza zima.

      W moim papie­ro­wym sercu nie było miej­sca dla Lily, ale ona i tak się do niego wpro­siła. I przy­nio­sła ze sobą Boże Naro­dze­nie.

      Nie zro­zum­cie mnie źle – wciąż uwa­żam za hipo­kry­zję tę nagłą hoj­ność obja­wia­jącą się


Скачать книгу