Dworska tancerka. Kyung-Sook Shin

Dworska tancerka - Kyung-Sook  Shin


Скачать книгу
Seo skończyła myć włosy chłopca, wycisnęła z nich wodę, związała mocno na czubku głowy, a potem po kolei szorowała chłopca szyję, ramiona, plecy. Jej dłonie co rusz ocierały się o kości, wystające z wychudzonych pleców, pośladków, nóg. Pędy bambusa zaczną piąć się bardzo szybko, gdy tylko zdołają przebić się przez powierzchnię ziemi. A gdy ożywi je deszcz, wystrzelą w górę, zadziwiając wszystkich. I nikt nie będzie chciał uwierzyć, że ten bambus jeszcze wczoraj był tylko pędem. Pani Seo nabrała gorącej wody z kotła, wymieszała ją z wodą zimną i zaczęła obmywać czyste ciało chłopca, a w jej sercu zaczęło kiełkować pragnienie, by ten chłopiec wyrósł jak pęd i stał się pięknym, rosłym bambusem. Na twarzy chłopca, który zawsze był tak poważny, nie wiedzieć kiedy, zaczął błąkać się uśmiech. Widząc to, pani Seo poklepała radośnie jego plecy, po których migotały różowe refleksy.

      To właśnie wtedy chłopiec złapał dłoń pani Seo, przyciągnął ją do swojej piersi i rozłożył szeroko jej palce. Dłoń pani Seo na ogół była otwarta, bo więcej dawała, niż ściskała w braniu. Ta dłoń nie znała odpoczynku, stale była zajęta pracą. Chłopiec wpatrywał się przez chwilę w tę szorstką, spracowaną dłoń pani Seo, jakby kryła w sobie jakieś objawienie, a potem wyjął z wody drugą dłoń i palcem wskazującym, ściekającym wodą, zaczął na niej kreślić litery.

      „Ludzie zbierali się wokół taty, gdy grał na flecie.”

      Pani Seo przeoczyła pierwsze litery, ale odczytała sens zdania.

      – To musiał pięknie grać!

      „Niektórzy płakali.”

      Chłopiec kreślił kolejne litery, przyciągając dłoń pani Seo coraz bliżej i bliżej do siebie. Coraz mocniej też ją ściskał, jakby się bał, że mu się wymknie.

      – Tata nauczył cię grać na flecie?

      Chłopiec skinął potakująco głową. Co się mogło stać z ojcem? Pani Seo westchnęła ciężko. Na pytanie, gdzie jest dom, chłopiec wskazywał staw. Wzięła suchy ręcznik i wytarła wilgotną twarz chłopca. Kciukiem i palcem środkowym chwyciła nasadę jego nosa, żeby go odetkać. A potem pomogła mu wydostać się z glinianej beczki i wytarła po kolei, ramiona, klatkę piersiową, uda, łydki. Wytarła też pachy, nawet szczeliny między palcami dłoni i stóp.

      Z bambusowego zagajnika wiał rześki wiatr. Liście bambusów drżały, szeleszcząc delikatnie. Pani Seo podała chłopcu nową bluzę jeogori. Uszyła ją na prośbę matki Jikdonga, jednego ze studentów, którzy pobierali nauki w Myeongryundang, filii Konfucjańskiej Akademii Seongkyunkwan. Z jakiegoś powodu matka nie zgłosiła się jeszcze po bluzę. Do Myeongryundang przybywał czasami król, żeby sprawdzić postępy w nauce podopiecznych akademii. Wraz z królem ściągała świta i gapie, a Banchon zaczynał tętnić życiem. Jikdong był roślejszy, więc Kang Yeon wyglądał, jakby włożył bluzę starszego brata. Pani Seo podwinęła dwukrotnie rękawy bluzy, a opadające do ziemi nogawki spodni podszyła szybko grubą nicią.

      – Co tu począć! Strój ma cieszyć cudze oko, a tu, proszę, wszystko za duże.

      Chłopiec zachichotał.

      – Sprawię ci nowe ubranie. A w bluzie wszyję kieszonkę na flet.

      W odpowiedzi Kang Yeon spuścił wzrok. Do tej pory spotykał się jedynie z obojętnością. Serdeczne słowa pani Seo brzmiały obco. Pani Seo zaczęła wycierać wilgotne włosy chłopca. Weszła Jin. Przez cały ten czas siedziała sama w pokoju. Teraz przyglądała się uważnie pani Seo i chłopcu.

      – Spójrz na Sobaeka! I jak? Ładny z niego chłopak, prawda?

      Jin utkwiła wzrok w Kang Yeonie, który stał przed nią wykąpany, w czystym ubraniu. Uśmiechała się zaskoczona.

      – Pomożecie mi? Przynieście z ogródka sałatę i kilka liści perilli. I jeszcze por. Przygotuję kolację. Zjemy, kiedy wróci ojciec Blanc.

      Jin wzięła od pani Seo koszyk i wyszła do ogródka, za nią Kang Yeon. Pani Seo przyglądała się dzieciom z uśmiechem. Nad Banchon unosił się biały dym, wydobywał się z każdego komina. Wnętrza domów rozjaśniało światło kolorowych lampionów chorong. Od czasu do czasu rozlegało się szczekanie psa. Jakiś mężczyzna w urzędowym kapeluszu gat przeszedł drogą ciągnącą się za ogródkiem. Telepiąc się wolno, przeszedł też tragarz z kucykiem, objuczonym towarem. Słońce zaszło, więc na drogę zaczęły wylegać kobiety. Jakaś dama przepasana jedwabną spódnicą wędrowała wzdłuż potoku. Otulona płaszczem jangot, zasłaniała swoją twarz. Za nią podążała jej służąca. I wiele innych służących, które pod osłoną nocy wsuwały pod próg drzwi miłosne listy, pisane za dnia, w świetle promieni słonecznych. I dziewczęta z zamożnych domów, zamknięte przez cały dzień w swych pokojach. Teraz spacerowały wzdłuż murów w towarzystwie opiekunek, które oświetlały im drogę lampionami chorong.

      Dzieci przykucnęły na grządkach ogródka, zrywały liście sałaty. Ich dłonie zetknęły się, kiedy sięgnęły po por. Razem uniosły wzrok ku niebu, słysząc przelatujące stado dzikich gęsi. Poczuły roznoszący się po całym ogródku zapach zupy doenjang. Pani Seo przygotowywała kolację.

      Z brzucha Yeona wydobyło się burczenie, pobudzone zapachem zupy doenjang. Zawstydzony chłopiec położył ukradkiem dłoń na brzuchu. W takiej sytuacji Jin na ogół wybuchała śmiechem, tym razem jednak udała, że niczego nie słyszała, i jakby nigdy nic zrywała w kucki liście perilli.

      Ojciec Blanc wracał z zachodniego krańca Banchon, gdzie spotkał się z jednym z wiernych, hodowcą drobiu. Ujrzał dzieci i przystanął. Na jego widok Yeon wyskoczył z ogródka i zaczął biec mu naprzeciw. Wiatr niósł zapach fasoli mung, spowijający jego ciało. Ojciec Blanc przyglądał się chłopcu zaskoczony, rozłożył szeroko ramiona, twarz Yeona rozjaśnił szeroki uśmiech.

      Pani Seo już nawet nie pamiętała, kiedy ostatni raz nakryła do kolacji dla czterech osób. Zazwyczaj jadała przecież tylko z Jin. Położyła na stoliczku świeże warzywa i liście perilli, które lekko poddusiła i wymieszała w zaprawie z czosnku, cebuli i sosu sojowego. Postawiła też galaretkę z żołędzi mukchae, marynowany por i zupę z pasty sojowej doenjang. Posiłek był skromny, lecz smakował wyśmienicie, jak każdy posiłek spożywany w przytulnej, domowej atmosferze. Dużą glinianą miskę wypełniał po brzegi ryż, ugotowany z cienkimi, drobnymi skrawkami rzepy.

      Ojciec Blanc spojrzał na tę miskę i roześmiał się na głos. Kiedy po raz pierwszy przybył do Korei, trzy razy bardzo się zadziwił. Pierwszy raz, gdy dowiedział się, że ten mały, odcięty od świata kraj posiada własny alfabet i własną mowę. Że wprawdzie arystokracja posługuje się chińskimi znakami dynastii Qing, ale większość Koreańczyków używa pisma rodzimego. Drugi raz, gdy ujrzał zbiory książek. Widział je nawet w ubogich, pokrytych strzechą chatach. Czytały je nawet służące, które trudno było podejrzewać, że znają pismo, one tymczasem nie tylko czytały, lecz przepisywały książki i dzieliły się nimi między sobą. Trzeci raz zadziwił się, gdy zobaczył, jak dużo Koreańczycy jedzą. Nawet dzieci, te w mgnieniu oka potrafiły pochłonąć wielką miskę pełną ryżu. Nie tylko one, wszyscy zjadali ogromne ilości ryżu, często samego ryżu. Otwierał szeroko oczy i nie mógł się nadziwić. Później dowiedział się, jak wiele potraw z ryżu, jak wiele też rodzajów ryżu mieli Koreańczycy w swoim menu: ryż z ziemniakami, ryż z fasolą, ryż z warzywami, ryż jęczmienny, miękki, lekko kleisty ryż z czarną fasolą, owocem głożyny i kasztanami, ryżowy kleik z ziarnami zbóż… Doszedł do wniosku, że ten ryż dawał Koreańczykom siłę. Jeżeli mieli go pod dostatkiem, bo często nie mieli. Najbiedniejsi na ogół głodowali. Być może dlatego wszyscy pochłaniali takie ogromne ilości jedzenia, gdy tylko nadarzyła się okazja.

      Siedzieli wokół stolika, otuleni światłem lampionu chorong, i wyglądali jak zwykła


Скачать книгу