Zapomniani. Ellen Sandberg
pięćdziesiątki. Figura: lekka nadwaga. Wysokie czoło i jasne krzaczaste brwi, tak samo szpakowate jak rzednące włosy.
– Pani Mändler, witam – powiedział. Wyciągnął dłoń, rozpiął marynarkę i położył na stole smartfona. Siadając, rozejrzał się wokół. – Miło tutaj. Podoba mi się.
Całkiem dobry wstęp do pogawędki.
– Też odkryłam to miejsce całkiem niedawno. Podoba mi się przede wszystkim Callas. – Vera wskazała na olbrzymi portret w tylnej części.
Bracht odchylił się, by lepiej przyjrzeć się grafice, poprawił przy tym okulary w ciemnoczerwonej oprawie i zaczął przesuwać wzrok z Callas na Verę i z powrotem.
– Macie takie same usta – powiedział w końcu. – Identyczny kształt. Jakieś pokrewieństwo?
– Nic mi o tym nie wiadomo.
– A jak ze śpiewem?
Vera się roześmiała.
– Na scenę za kiepsko. Najwyżej pod prysznicem.
– Tak? Chętnie bym posłuchał.
Zabrzęczał jego telefon. Sięgnął i przeczytał nową wiadomość, podczas gdy Vera zastanawiała się, co to miało być. Niewinna uwaga rozkojarzonego faceta czy kretyński podryw? Po co wspominała o prysznicu?
Kelner wrócił z kawą z mlekiem i zapytał Brachta, czego sobie życzy. Bracht spojrzał na niego, poprosił o espresso, po czym odpowiedział na SMS-a, jakby Very tam nie było. Powoli wzbierał w niej gniew i przez moment rozważała, czy się nie pożegnać.
Wreszcie skończył i odłożył komórkę.
– Proszę mi wybaczyć. To bardzo brzydki zwyczaj zajmować się ciągle tymi gadżetami. Niedługo staniemy się ich niewolnikami.
– Tak, ja również się tego obawiam.
– Ojoj, jest pani na mnie zła.
– Ależ skąd. Zgadzam się z panem. Obyczaje się zmieniają.
I tak znaleźli wspólny temat: uzależnienie od internetu i smartfonów. Ciągła dostępność i niepohamowana, nieprzemyślana potrzeba dzielenia się wszystkim w mediach społecznościowych. Gdy odbijali piłeczki, podano espresso Brachta. Po pięciu minutach Vera była rozluźniona i gotowa przejść do sedna. Jej rozmówca wpadł na ten sam pomysł. Odchylił się na krześle.
– O co chodzi z tym naszym konspiracyjnym spotkaniem?
– Powiedzmy, że o rozmowę kwalifikacyjną.
– Ach? Pani u nas? – Uniósł brew. – Interesująca perspektywa. Czy ja mam jakieś wolne stanowisko?
Verze nie podobał się ton jego głosu, zdawał się na wpół rozbawiony.
– Wkrótce będzie pan miał. Więc pomyślałam, że od razu się zgłoszę, zanim dacie ogłoszenie.
– Chyba nie ma sensu prosić panią o podanie źródła.
To było stwierdzenie, a Vera widziała, jak przegląda teraz w myślach wszystkich członków swojej redakcji po kolei. Kto chce złożyć wypowiedzenie? I dlaczego?
To była Anita Lemper.
Studiowała razem z Verą w szkole dziennikarskiej w Hamburgu. Męża Anny oddelegowano właśnie do Kolonii, a ona zamierzała z nim wyjechać. To od niej Vera dostała cynk, by zagadnąć Brachta o obsadę stanowiska, zanim sprawa stanie się oficjalna, bo wtedy kandydatów będą setki. Z drugiej strony Anita chciała złożyć wypowiedzenie dopiero wtedy, gdy mąż podpisze umowę, toteż poprosiła Verę, by na razie o niej nie wspominała.
I dlatego tylko skinęła wymijająco głową, wyciągnęła z torby teczkę ze swoimi dokumentami i położyła ją na stole.
– Nie zawsze pisałam dla prasy kolorowej. Po ukończeniu studiów w Hamburgu przez dziesięć lat pracowałam dla różnych gazet. Znam ten fach, wiem, jaka to presja, by codziennie dostarczyć materiał. Zajmowałam się polityką i sprawami społecznymi i chętnie bym do tego wróciła. – Wymieniła gazety i czasopisma, dla których pisała, pokazała wywiady i artykuły z teczki, ale zauważyła, że Bracht przybiera obronną postawę.
– To było lata temu, a od tamtej pory pracowała pani dla czasopism kobiecych. – W jego ustach zabrzmiało to tak, jakby „Amélie” była najgorszym śmieciem w bagnie prasowych odpadów. – Botoks, silikonowe cycki, brazylijski wosk. Błagam panią. Naprawdę nie widzę pani z tym u nas. Tylko proszę nie myśleć, że mam jakiś problem z kobietami. Ani w redakcji, ani podczas śpiewu pod prysznicem.
Obdarzył ją uśmiechem, który miał pokazać, co sobie właśnie wyobraża.
===bFRiUWJRYld4SX9Nfkt/THtJcF8zRzVqUmtZalNjUGRSch5qGEd/RnRHfk59SX8=
Mieszkanie Manolisa znajdowało się niedaleko salonu na poddaszu budynku z końca XIX wieku w najładniejszej części Schwabing, obok Ogrodu Angielskiego. Wysokie ściany, duże powierzchnie okien wychodzących na taras. Jasne barwy i nowoczesny wystrój, miodowy parkiet ułożony w jodełkę i sztukaterie na sufitach. Nie uważał tych luksusów za oczywistość i codziennie się nimi cieszył. Bo nigdy nie zapomniał, jak mogła wyglądać alternatywa.
Gdyby przed ponad dwudziestu laty nie spotkał na swojej drodze Köstera, siedziałby teraz prawdopodobnie w więzieniu albo leżał dwa metry pod ziemią. Bez Köstera, który wziął go pod swoje skrzydła i w pewien sposób zastąpił mu ojca, ani nie zapanowałby nad swoim gniewem, ani nie odkrył pięknych stron życia, ani nie nauczył się nimi cieszyć. Malarstwo, muzyka, teatr, dobre jedzenie, literatura. W żadnym razie nie dorobiłby się własnego salonu samochodowego. Czysty przypadek sprawił, że jego życie obrało inny kierunek.
Zaczęło padać. Po szybach spływały strugi deszczu. Zapalił światło we wszystkich pomieszczeniach, wszedł do kuchni i przygotował sobie czajniczek japońskiej senchy, a potem włączył w gabinecie komputer i przelał obiecane pięć tysięcy euro na konto stowarzyszenia Christiny. Przeszedł z herbatą do salonu, wyszukał na półce z winylami płytę z koncertem fortepianowym Mozarta i nastawił ją.
Mozart, Beethoven, Haydn. Kiedyś ich nie cierpiał. Gdy miał dwadzieścia lat, słuchał punka, który odpowiadał jego ówczesnemu nastawieniu tak dobrze jak dziś muzyka klasyczna. Zawdzięczał Kösterowi naprawdę wiele.
Z filiżanką w dłoni podszedł do okna. Wiatr przybrał na sile, porywał stare liście z rynien dachowych domu naprzeciwko i unosił je w powietrze, gdzie tańczyły niczym duchy dawno minionego lata.
Minęły dwadzieścia trzy lata, odkąd w pewną duszną sierpniową noc pełną krwi i przemocy los zetknął go we Frankfurcie z Kösterem. Był wtedy zdezorientowanym dwudziestolatkiem, który rzucił liceum tuż przed maturą, a po kolejnym roku przerwał szkolenie na mechanika. Mógł się za to pochwalić wyrokiem w zawieszeniu za uszkodzenie ciała, rozczarowaniem rodziców i brakiem jakichkolwiek perspektyw. Gdyby to się tak dalej toczyło, prędzej czy później trafiłby za kratki. Nawet wtedy zdawał sobie z tego sprawę. Jednak siły, które nim władały, były potężniejsze niż rozsądek.
Największy problem miał z tym, że nie panował nad sobą. Był niepohamowany, zapalczywy, łatwy do zranienia, skory do urazy, a na dodatek prędko gotowy, by ze wszystkiego zrezygnować, wszystko rzucić, szczególnie zaś niszczyć, by móc odetchnąć i rozładować gniew, który się w nim gotował. Gniew, którego przyczyn nie rozumiał. Prawdopodobnie psychoterapeuta, gdyby go wtedy miał, wyjaśniłby mu, skąd się on bierze. A tak musiał się dowiedzieć sam i to trochę potrwało.
W ową parną letnią