Zapomniani. Ellen Sandberg
Zwalniają swoje. – Tom postawił miskę z sałatką na stole i usiadł. – Pytał, czy my go nie chcemy.
Vera spojrzała na niego zaskoczona. Czy Tom powiedział właśnie „my”?
Pięciopokojowe mieszkanie Gunnara i Katji znajdowało się w dzielnicy Haidhausen, miało balkon, parkiet i sztukaterie na sufitach. Ale uzgodnili kiedyś, że nigdy nie zbliżą się do siebie na tyle, by zacząć działać sobie na nerwy, a to wymagało osobnych mieszkań. Oboje mieli za sobą nieudane małżeństwa – Tom nawet dwa – i przypisywali to między innymi zbyt dużej bliskości. Vera czuła się w takim układzie bardzo dobrze i nie chciała nic zmieniać.
Tom patrzył na nią wyczekująco.
– I co ty na to?
– Sto dwadzieścia metrów. Czy to nie byłoby dla nas dwojga zbyt wiele? Pomijając już fakt, że mnie nie stać.
– Mógłbym wziąć na siebie większą część czynszu. Ty po prostu dołożysz tyle, ile płacisz tutaj.
Tom był przeciwieństwem eksmęża Very, Larsa, który żył na jej koszt. Tom był hojnym człowiekiem, który chętnie wydawał swoją wysoką pensję i często ją gdzieś zapraszał. Do restauracji, do kina, teatru czy nawet na urlop. Zwykle to on płacił i zwykle Vera czuła się z tym niekomfortowo. Jednak zawsze gdy wyrażała swoje wątpliwości, zbywał je ze wspaniałomyślnością mecenasa, a ona znów czuła, że nie traktuje jej do końca poważnie. Nie chciała być zależna. Nie odpowiadała jej taka nierównowaga, a pomysł, że miałby jeszcze ponosić za nią część kosztów czynszu, zupełnie jej się nie podobał. Poza tym nawet gdyby ją było stać na wynajmowanie mieszkania Gunnara, to i tak wolałaby zostać w swoim.
– To naprawdę bardzo szczodra propozycja, Tom. Ale nie mogę jej przyjąć. Poza tym ustaliliśmy, że nie będziemy mieszkać razem.
– To było rok temu i nie musi obowiązywać zawsze.
Dla niej tak właśnie miało być.
– To trochę zaskakująca propozycja.
Wziął ją za rękę.
– Wiem. Nie musisz się przecież od razu decydować. Przemyśl to sobie na spokojnie.
Gdy jedli, opowiedziała mu o rozmowie z Margot i propozycji objęcia stanowiska redaktor naczelnej „Amélie”.
– Oczywiście to jeszcze nic oficjalnego. Ale chce mnie zaproponować na swoją następczynię.
– Przyjmiesz tę posadę? – Zamiast się ucieszyć, że oferują jej kierownicze stanowisko, zmarszczył brwi.
– A czemu nie? Byłabym głupia, gdybym przepuściła taką okazję.
– Ale wiesz przecież, że w ten sposób pogrzebałabyś ostatecznie swoje marzenie, by kiedyś znowu wrócić do swojej ulubionej tematyki?
Ten ton wyższości to już było dla niej w tym momencie zbyt wiele. Tom brzmiał dokładnie jak Bracht! Nagromadzona frustracja przerwała tamę.
– Oczywiście, że wiem! Ale co w takim razie powinnam zrobić? Tkwię w pułapce. Prawdopodobnie byłoby lepiej, gdybym wtedy dołączyła do rzeszy bezrobotnych dziennikarzy i zgłosiła się po zasiłek.
Prasa od lat nie radziła sobie z kryzysem. Redakcje łączono, teksty kupowano za groszowe stawki od freelancerów, likwidowano kolejne stanowiska albo obsadzano je praktykantami i wolontariuszami. W końcu dotknęło to też i Verę, która bardzo się ucieszyła, gdy po półrocznym poszukiwaniu pracy znalazła miejsce w „Amélie”. Tylko na przeczekanie, postanowiła, aż znajdzie się coś z jej działki. Ale posad nie było. Tymczasem minęły cztery lata, a jej profil nie pasował już do jej ambicji.
– Każdy z moich dawnych kolegów ucałowałby podłogę wydawnictwa z wdzięczności za taką ofertę. Gdy pomyślę, co się z nimi stało, mam ochotę wyć. Dorabiają na taksówkach albo całkiem zmienili zawód. Najczęściej są nauczycielami. Jedna koleżanka prowadzi własne studio taneczne, a kolega ustawia towar na półkach w supermarkecie.
– Mnie nie musisz przekonywać – wyjaśnił Tom. – To twoja decyzja. Tylko ja jej nie rozumiem. Jeśli obejmiesz stanowisko redaktor naczelnej, ostatecznie ulokujesz się w tematyce kobiecej.
– Już i tak mam etykietkę specjalistki od „babskich tematów”.
– Będziesz ją miała, tylko jeśli dołączysz do tego kierownicze doświadczenie. Wtedy drzwi się ostatecznie zatrzasną.
– Nie znajdę innej posady, bo po prostu ich nie ma, i powinnam się cieszyć, że w ogóle mogę pracować w zawodzie. Brakuje mi niestety talentu, żeby zostać instruktorką tańca.
– Posłuchaj samej siebie. Tak naprawdę nie chcesz tej posady. Brakuje ci tylko odwagi, żeby zawalczyć o swoje marzenia…
– Jesteś niesprawiedliwy.
– A ty zadowalasz się wróblem w garści.
– I co w tym dziwnego?
Vera ucieszyła się, gdy jej komórka zaczęła wibrować, przerywając rozmowę. Lecz gdy zobaczyła nazwisko na wyświetlaczu, najchętniej cisnęłaby nią o ścianę. Chris! Nie znowu! On nigdy nie odpuszcza.
– Halo, Chris. Powiedziałam nie. Nie dostaniesz ode mnie ani grosza. Zapisz to sobie, żebyś nie zapomniał.
– Nie chcę twojej kasy. Nie po to dzwonię. Ciocia Kathrin jest w szpitalu.
Jej złość natychmiast się ulotniła.
– Co? Dlaczego?
– Powiedziałbym ci dzisiaj po południu, ale ty kazałaś powiedzieć, że cię nie ma. Miała udar. Już przedwczoraj. Lekarze pytali, kto ma niezbędne pełnomocnictwa. Z tego, co wiem, to ty.
===bFRiUWJRYld4SX9Nfkt/THtJcF8zRzVqUmtZalNjUGRSch5qGEd/RnRHfk59SX8=
Na Altstadtring był korek. Samochody przesuwały się bardzo wolno, a Vera bębniła palcami po kierownicy. W końcu włączyła iPoda i wybrała playlistę z cygańskim punkiem. Uwielbiała połączenie tradycyjnych romskich melodii, punka i rocka. Dość dziwaczna muzyka, wymagająca, pełna pasji i radości życia. Lecz dziś ją denerwowała, więc zaraz wyłączyła urządzenie i przyznała w duchu sama przed sobą, że jest przerażona tym, że ciocia Kathrin może umrzeć.
Choć ciotka miała już osiemdziesiąt dziewięć lat, Vera do tej pory odsuwała od siebie tę perspektywę. Kathrin mieszkała we własnym mieszkaniu i sama się o siebie troszczyła. Jak dotąd nie potrzebowała żadnego wsparcia, a pod wieloma względami była dla Very lepszym przykładem niż własna matka.
Kathrin była sporo starsza od swoich dwóch sióstr, Annemie i Uschi. Były od niej młodsze o dwanaście i czternaście lat, pojawiły się jako późne dzieci, gdy dziadkowie Very zdążyli się już pogodzić z faktem, że będą rodzicami jedynaczki.
Po matce Kathrin odziedziczyła pragmatyzm, a po ojcu delikatny romantyzm. Był szewcem i w latach trzydziestych i czterdziestych prowadził własny zakład przy Johannisplatz. Niewielką ilość wolnego czasu, jaka mu pozostawała, poświęcał na projektowanie butów dla wytwornych dam, które nigdy nie zaglądały do jego warsztatu. Fantazyjne pantofelki, stworzone dla orientalnych księżniczek z Baśni z tysiąca i jednej nocy. „Cudaczne wymysły” – uważała babcia Very, natomiast Kathrin była nimi zachwycona i zdołała pod koniec wojny uratować kilka projektów ze zbombardowanego domu przy Johannisplatz.
Matka Very, Annemie, była całkowicie pozbawiona owego romantycznego rysu, który Kathrin odziedziczyła po ojcu. Wdała się w pragmatyczną matkę.